To było dokładnie rok temu. O godz. 20:57 pod Szczekocinami zderzyły się dwa pociągi. W katastrofie zginęło 16 osób, a kilkadziesiąt kolejnych zostało rannych. Bezpośrednią przyczyną wypadku był błąd dyżurnych ruchu, którzy wpuścili dwa pociągi na ten sam tor. "Jak tylko tam spojrzę, ten pociąg cały czas stoi mi przed oczami" - wspomina jedna z mieszkanek pobliskich Chałupek. "Zadzwoniłam do męża. Powiedziałam, że była katastrofa, że nie mam nóg, że umieram. Pożegnałam się i poprosiłam, żeby opiekował się córką. Potem zadzwoniłam jeszcze do mamy" - opowiada z kolei jedna z pasażerek, poważnie poszkodowana w wypadku.
Magdalena Sipowicz wracała pociągiem z Warszawy. Nagle usłyszała huk, zobaczyła mrugające światła i poczuła, jak rozstępuje się pod nią podłoga korytarza w wagonie. Wpadła pod pociąg. W chwilę potem wiedziałam już, że nie mam jednej nogi. Druga też była w okropnym stanie, dlatego wtedy myślałam, że straciłam obie. Krzyczałam, że chcę żyć. Obok mnie, na nasypie, umarł jakiś mężczyzna - wspomina rok po wypadku.
Myślała o najgorszym. Zadzwoniłam do męża. Powiedziałam, że była katastrofa, że nie mam nóg, że umieram. Pożegnałam się i poprosiłam, żeby opiekował się córką. Potem zadzwoniłam jeszcze do mamy - opowiada dalej pani Magdalena.
Kiedy odebrałem ten telefon, jakaś część mózgu nie akceptowała tego, co usłyszałem: że żona umiera, żebym ucałował córkę i żebyśmy się jakoś wspierali - mówi Adam Sipowicz, mąż rannej kobiety.
Leżała na nasypie. Ratownicy założyli jej czarną opaskę. To oznaczenie dla tych, którzy mają niewiele szans na przeżycie. Chwyciła za rękę młodego chłopaka, prosiła o pomoc, to on wymógł na ratownikach, żeby trafiła na nosze. Pamiętam, że w karetce powiedziałam jeszcze jak się nazywam, jaką mam grupę krwi. I obudziłam się po sześciu tygodniach - dodaje.
Dla Adama Sipowicza ten czas to nieustanna podróż między domem i szpitalami. I strach o nią. Po wypadku jego żona trafiła do Zawiercia, potem do Sosnowca, do Siemianowic i na koniec znowu do Sosnowca.
Kiedy wylicza swoje obrażenia, cierpnie skóra. Lewa noga amputowana, druga poważnie zraniona z ogromną blizną. Złamane żebra, miednica, kość łonowa, odbite płuca, uraz kręgosłupa, rana oka, zraniona twarz. Tylko ręce wyszły bez szwanku. To niewiarygodne, ale te ręce są dla mnie ogromnie ważne, bo jestem tłumaczem języka migowego i mogę teraz pracować - mówi pani Magdalena.
Wybudzano ją dwa razy. Po pierwszej próbie okazało się jednak, że jej stan zdrowia nie był jeszcze dobry. Kiedy wybudzono ją drugi raz, ciągle sprawiała wrażenie nieobecnej. Któregoś dnia zadzwonił telefon. Myślałem, że jak zawsze znowu dzwoni pielęgniarka. Ale w telefonie usłyszałem Magdę. Jedno z pierwszych pytań, jakie mi zdała brzmiało: "Czy zapłaciłem rachunki?". Wtedy wiedziałem już, że będzie dobrze - mówi Adam Sipowicz
Teraz jej dzień to przede wszystkim ból, rano i wieczorem. Rankiem najpierw czuję, jak miażdży mi nogę, której przecież już nie mam. Potem boli mnie miednica. Poranne wstawanie zajmuje mi co najmniej pół godziny. Potem jadę do Krakowa na rehabilitację. Tam ostro ćwiczę. Potem szpital i zastrzyk przeciwbólowy. Powrót do domu, codzienne obowiązki, opieka nad córką, czasem uda się gdzieś wyjść wieczorem. Do tego praca tłumaczki języka migowego. Około godz. 19 wracają bóle fantomowe, dlatego próbuję zasnąć. Jeśli kładę się około godz. 22, jest już koszmar - opisuje swoją codzienność pani Magdalena.
Na razie praca tłumaczki to wszystko, co może zrobić. Ale po wakacjach chce wrócić do pracy z dziećmi. Jest nauczycielką.
Powrót do domu był trudny. Zanim nauczyła się chodzić o kulach, musiała nauczyć się, jak się z nimi bezpiecznie przewrócić. Ma teraz bardzo nowoczesną protezę. Ale żeby ją zdobyć, konieczny był wyjazd do specjalistów do Poznania. Taki był wymóg firmy ubezpieczeniowej. Mogą przerobić mieszkanie, ale trzeba było wykazać, że zmiany są konieczne. NFZ dawał na protezę zaledwie 2700 złotych. Dostali też państwowy zasiłek - 10 tysięcy złotych. Jeden wyjazd do Krakowa na rehabilitację to 130 złotych, a jeździć trzeba od poniedziałku do piątku. Pani Magda ciągle nie może brać na ręce córki, bo nie może stać. Spacer z dzieckiem za rękę też odpada, bo musi wtedy trzymać kule.
Bardzo pomogli nam zwykli, anonimowi ludzie, którzy wpłacają pieniądze na specjalne konto w fundacji Zielony Liść - mówi pani Magdalena. Ale nic nie jest już takie, jak dawniej - mówi Adam Sipowicz. Kiedy żona ma dobre dni, tryska energią. Ale czasem, jak coś sobie przypomni, leży na łóżku i płacze - kończy.
Paweł Ważny jechał od strony Krakowa. Był kierownikiem pociągu. Tego dnia było mniej pasażerów, dlatego najpierw wypełnił dokumenty, a potem zaczął sprawdzać bilety. Jeden z pasażerów chciał zapłacić kartą. Ale zaciął się terminal. Dlatego postanowiłem sprawdzać bilety dalej, a na koniec miałem wrócić do tego pasażera. To było w wagonie blisko lokomotywy. Poszedłem dalej i niedługo potem to się stało - wspomina. Ta chwila uratowała mu życie.
Po zderzeniu korytarz, na którym stałem z terminalem nie istniał, zostały tylko przedziały. Wszystko było kompletnie zniszczone. Gdybym został tam wtedy z terminalem i czekał, aż się uruchomi, na pewno bym nie przeżył, nie miałbym szans. Jak emocje opadły pomyślałem, że to jakby drugie życie od Boga - mówi kolejarz.
Usłyszał huk, poczuł szarpnięcie, stracił na chwilę przytomność. Nie wiedział początkowo, co się dzieje. Ale po tym, co zobaczył, wiedział, że to katastrofa. Natychmiast zaczął razem z innymi pomagać pasażerom. Dopiero kilka godzin później zorientował, że w czasie upadku spadły mu okulary. Przez cały ten czas nawet nie zorientował się, że ich nie ma.
Po wypadku trafił do szpitala. Po kilku tygodniach wrócił do pracy. Teraz znowu jeździ pociągami, także na tej trasie. Staram się nie myśleć już o wypadku, zajmuję się pracą, sprawdzam bilety. Ale jak jest kolejowy wypadek, wspomnienia wracają - przyznaje.
Jak tylko tam spojrzę, ten pociąg cały czas stoi mi przed oczami - mówi mieszkanka niewielkich Chałupek. Tory, gdzie zderzyły się pociągi, są tam kilkaset metrów od drogi. Wtedy był to dwukilometrowy odcinek podziurawionego i zniszczonego asfaltu. Przez lata nikt nie reagował na prośby z Chałupek, żeby drogę naprawić. Ale od kilku miesięcy do wsi prowadzi już nowa droga. Tak podziękowano mieszkańcom za pomoc ofiarom w czasie katastrofy.
Było tuż przed godz. 21, kiedy we wsi usłyszeli huk. Dochodził od strony torów. Zwykle o tej porze mijały się tam dwa pociągi. Ci, którzy mają najbliżej pobiegli w tę stronę, ale nic jeszcze nie było widać. Do tego trudno się szło - woda, doły, krzaki. I dopiero po chwili ciszy usłyszeli krzyki. Przeraźliwe, bo dochodzące z ciemności. Te krzyki były wtedy najgorsze - wspomina jeden z mieszkańców.
Na miejscu nie było jeszcze żadnych służb, dlatego sami zaczęli pomagać rannym. Jak mogli najlepiej. Ktoś pomagał wyciągać ludzi z rozbitych wagonów, ktoś trzymał za rękę młodą dziewczynę, ale gdy się odwrócił już nie żyła, ktoś siekierą torował sobie drogę wśród żelastwa, ktoś niósł rannego na plecach. Byle dalej od torów. Byle bliżej do światła. Wtedy już wszystkie domy były oświetlone. I powoli zaczęły dojeżdżać kolejne karetki i wozy strażackie. Niebawem puste dotąd pole tuż przy kolejowym nasypie było niebieskie od migających "kogutów". Niektórzy kilka dni po wypadku mieli jeszcze koszmarne sny.
To nic nadzwyczajnego. Przecież tym ludziom trzeba było wtedy pomóc - mówią w Chałupkach. A kiedy odjechały już karetki i wozy strażackie, a do wsi wrócił spokój, postanowili, że o tym, co się stało nie wolno zapomnieć. We wsi, przy drodze, dokładnie na wprost miejsca, gdzie zderzyły się pociągi stał krzyż. Uporządkowali teren wokół, przynieśli kwiaty, zapalili znicze. Dziś, właśnie w tym miejscu, obok krzyża, jest specjalna tablica, która przypomina o tragedii.
Na torach pod Chałupkami nadal mijają się pociągi. Teraz słychać je już z daleka. To maszyniści dają długie, głośne sygnały, żeby cały czas przypominać, co się tu stało przed rokiem.
Główną przyczyną katastrofy był błąd dyżurnych ruchu z posterunków Starzyny i Sprowa. Oboje doprowadzili do tego, że dwa pociągi znalazły się na jednym torze. Dyżurni ruchu staną za to przed sądem. Będą odpowiadać za nieumyślne spowodowanie katastrofy kolejowej. Zdaniem komisji, która badała przyczyny wypadku, błędy popełnili też maszyniści, którzy zginęli. Do tego dochodzą zaniedbania ze strony kolejowych zwierzchników.
Prokuratura przedłużyła śledztwo w sprawie wypadku do września. Odszkodowania za katastrofę to miliony złotych. Tylko PZU, a kolejowe spółki ubezpieczone są u różnych ubezpieczycieli, wypłaciło po katastrofie, zarówno pasażerom, jak i kolei, ponad 8 milionów złotych.
Zdaniem Związku Zawodowego Dyżurnych Ruchu zmiany na kolei w ostatnim roku są niewielkie. Kolejne szkolenia i więcej kontroli to nie wszystko. Bezpieczeństwo mogą poprawić przede wszystkim inwestycje w nowoczesne urządzenia, które pomogą eliminować błędy ludzi. Ale zmienić trzeba też organizację pracy - dać czas na odpoczynek, zmniejszyć biurokrację, ograniczyć iluzoryczne oszczędności.