W przyszłym miesiącu w Genewie zostanie przedstawiony nowy plan pokojowy Dla Bliskiego Wschodu. Pomysł firmowany jest przez Unię Europejską i – jak się wydaje – podzieli losy podobnych inicjatyw, jak stało się z np. amerykańską mapą drogową, która praktycznie utknęła w miejscu.
Głównym inicjatorem wszystkich bliskowschodnich inicjatyw pokojowych są Stany Zjednoczone. Druga siłą jest Unia Europejska. Zwykło się mówić się, że UE sprzyja Palestyńczykom, a USA - Izraelczykom. Dziś ten główny rozdający musi szczególnie uważać jak gra, bo zbliżają się wybory prezydenckie.
Demokraci zarzucają prezydentowi niedostateczne zaangażowanie w rozwiązanie konfliktu na Bliskim Wschodzie. Ekipa Busha przypomina z kolei rządy Clintona; twierdzi, że sam nie miał pomysłu, co z tym zrobić. Pojawiają się opinie, że Biały Dom utknął w miejscu, m.in. dlatego, że po stronie palestyńskiej nie ma z kim rozmawiać, a po stronie izraelskiej nikt, szczególnie premier Ariel Szaron, nie chce go słuchać.
W Izraelu pozycja Szarona jest niezachwiana, głównie dlatego, że w oczach większości Izraelczyków jest to teraz właściwy człowiek na właściwym miejscu. W dodatku, główna formacja opozycyjna – Partia Pracy – jest kompletnie rozbita wewnętrznie i wciąż nie może się pozbierać po ostatniej klęsce wyborczej. To właśnie ludzie z lewego skrzydła tej partii chcą stworzyć alternatywę dla rządu Szarona i opracowali tzw. plan genewski.
Plan nazwano Porozumieniem Genewskim, bo tam zainicjowano negocjacje, a zapłacił za to rząd Szwajcarii. Jednak w Izraelu uważa się, że to jedynie fasada, za którą stoi UE i to w wydaniu raczej socjaldemokratycznym. Porozumienie zostanie oficjalnie przedstawione w Genewie w przyszłym miesiącu. Honorowym gościem uroczystości będzie Demokrata Bill Clinton. Były prezydent USA jest tu swego rodzaju symbolem: amerykańskim Demokratom jest bowiem bardziej po drodze z izraelską lewicą i otoczeniem Jasera Arafata po stronie palestyńskiej. Takie jest też stanowisko Europy.
Plan Genewski podzieli zapewne los wszystkich poprzednich, równie ładnie nazywających się pomysłów. Według tego projektu, Izrael miałby zrezygnować ze Wzgórza Świątynnego w Jerozolimie. Ponad 120 tys. osadników trzeba by było wyrzucić z Zachodniego Brzegu Jordanu. Mówi się „wyrzucić”, bo ci ludzie zapewne dobrowolnie nie zostawiliby swoich domów.
Palestyńczycy nie rezygnują w tym planie jednoznacznie z tzw. prawa powrotu dla uchodźców na tereny obecnego Izraela – dziś jest to kilka milionów ludzi. Na to nie zgadzają się i nie mogą się zgodzić władze w Jerozolimie. Przyjęcie takiej ilości ludzi - argumentują - mogłoby spowodować w Izraelu katastrofę demograficzną, a nawet zagrozić dalszemu istnieniu żydowskiego państwa (w Izraelu mieszka około 6 mln ludzi).
Izrael już dawno zasugerował, że mógłby zaakceptować przyjęcie 10 tys. uchodźców, w rejony gdzie mieszkają ich bliscy. Należy tu wspomnieć, że wygnani z krajów arabskich i przybyli do Izraela żydowscy uchodźcy szybko zintegrowali się z resztą społeczeństwa, natomiast władze krajów arabskich, w których mieszkają uchodźcy utrudniają im integrację, podsycając ich chęć powrotu na ziemie palestyńskie. Według komentatorów nie ma więc najmniejszych szans na realizację planu.
10:50