Spuszczenie wody ze stawu w okolicach miejscowości Frederick koło Waszyngtonu może być kluczem do rozpracowania tajemniczego zamachowca, który jesienią 2001 roku zabił 5 osób, rozsyłając listy skażone wąglikiem. Takie rewelacje opublikował wczoraj „The Washington Post”.
Śledztwo już dawno utknęło w martwym punkcie, ponieważ ślad bioterrorysty urywał się na skrzynkach pocztowych, do których wrzucał korespondencję. Teraz jednak - jak ujawnia gazeta - FBI, kierując się wskazówkami od bliżej nieokreślonego informatora, natrafiło na coś w rodzaju podwodnego laboratorium.
W jednym ze stawów znaleziono fiolki zapakowane w plastikowe woreczki oraz wodoszczelną skrzynię ze specjalnymi otworami, w których zamontowano rękawice.
Osoba odpowiedzialna za ataki używała tego pojemnika do wsypywania sproszkowanego wąglika do kopert. Potem listy trafiały do woreczków foliowych. Cała ta operacja odbywała się pod wodą, by uniknąć zakażenia. Terrorysta wyjmował list z opakowania dopiero przed wrzuceniem go do skrzynki pocztowej.
Znalezisko sprawiło, że w centrum zainteresowania śledczych znów znalazł się Steven Hatfill, były pracownik naukowy wojskowego instytutu badań nad chorobami zakaźnymi. Mężczyzna mieszkał zaledwie kilkanaście kilometrów od stawu. W dodatku przeszedł przeszkolenie płetwonurka i interesował się podwodną medycyną.
Foto: Archiwum RMF
07:30