Prześledzenie tego, kto i z czyjego powodu nadzorował półroczne prace nad listą leków refundowanych, wskazuje na oczywistą odpowiedzialność jednej osoby. Tego, kto wolał zajmować się roszadami personalnymi w rządzie i partii, niż zadbaniem o ciągłość i sumienność tych prac. Kluczowa jest odpowiedzialność premiera Donalda Tuska.
To premier postanowił o zmianie na stanowisku ministra zdrowia w toku prac nad listą leków. To Donald Tusk już na początku października, tuż po wyborach, ujawnił, że Ewa Kopacz zostanie marszałkiem Sejmu. W oczywisty sposób zakłóciło to ciągłość tych prac i stabilność kierowania nimi. Minister była "na wylocie", wokół osoby jej następcy trwały wyłącznie spekulacje.
Odwołanie Ewy Kopacz nastąpiło dopiero miesiąc później, 7 listopada.
I to Donald Tusk, o czym mało kto pamięta, przejął wtedy kierowanie resortem, osobiście. Prace nad listą leków i nowymi receptami teoretycznie nie były zakłócone. Jak było w praktyce - widzimy dziś.
Mianowanym w końcu ministrem na stałe został Bartosz Arłukowicz, którego premier jeszcze kilka dni przed wyborami widział w zupełnie innej roli. Szef rządu sam publicznie mówił, że Arłukowicz od miesięcy przygotowuje się do roli koordynującego prace kilku resortów lidera programu senioralnego. Powołanie go na ministra zdrowia te plany rozwaliło.
Po miesiącu urzędowania nowy minister opublikował zaś po prostu zlepek ustaleń, przygotowany przez zdezorientowanych urzędników, nadzorowanych kolejno przez myślącą już o marszałkowaniu Ewę Kopacz, zajętego układankami personalnymi i szczytami Unii Donalda Tuska i rzutem na taśmę - przygotowanych przez siebie.
Decyzje, które sprawiły, że tak to akurat przebiegało, podejmował jednak tylko szef rządu w budowie - Donald Tusk.