„Było tak jasno, że w namiocie, w środku nocy, mogłem czytać książkę” – opowiada o białych nocach polarnych i swojej podróży przez Ural i półwysep Jamalski Dominik Szmajda. Poznaniak zdobył nagrodę publiczności za najciekawszą prelekcję na 15. edycji „Kolosów”, ogólnopolskich spotkaniach podróżników, żeglarzy i alpinistów.
Swoją niespełna miesięczną podróż Szmajda rozpoczął w rosyjskim Labytnangi, miasteczku w Jamalsko-Nienieckim Okręgu Autonomicznym. 930 kilometrów przebył tylko na rowerze. Czasem pokonywał 100 kilometrów dziennie po szutrowej drodze, czasem tylko 10 - kiedy rower pchać było trzeba przez tundrę. Rzeki pokonywał na... wielkiej, dmuchanej dętce. Udało mu się też złapać nietypowego stopa.
Kuba Kaługa: Co to jest "wiezdziechod"?
Dominik Szmajda: To jest taki pojazd podobny do czołgu. Ma gąsienicę, twardy stalowy pancerz i służy do poruszania się praktycznie po każdym terenie.
Po trudnym terenie przede wszystkim?
Tak, na przykład po tundrze.
Miała być wyprawa rowerem. Jak udało się panu natrafić na ten pojazd?
To był przypadek. Po trzech dniach podróży tzw. trasą Bowanienkowo w głąb Półwyspu Jamalskiego droga się skończyła. Siedziałem i zastanawiałem się, co by tu dalej robić i czy może wrócić.
Rozumiem, że rowerem nie był pan w stanie dalej jechać?
Tak. Rowerem chciałem odbić w kierunku gór, ale nie znalazłem żadnej drogi, więc musiałem się wracać. Nagle nadjechał wiezdziechod z dwoma ludzi w środku. Pogadaliśmy chwilę. Powiedzieli mi, że jadą w tundrę na kilka dni. Wtedy w mojej głowie błysnęła myśl, żeby się z nimi zabrać. Oni się zgodzi i pojechaliśmy.
Nie pytali, co samotny rowerzysta robi właśnie tam?
Dziwili się. Zbyt wielu rowerzystów tam nie ma, szczególnie w czerwcu, kiedy tam przyjechałem. Zdziwienie było obopólne, ale przygoda wielka.
Skąd się wziął w ogóle pomysł na taką wyprawę?
Wcześniej kilkakrotnie byłem w podróży rowerowej na południu, w Afryce. Postanowiłem, że tym razem zmienię kierunek i pojadę tam, gdzie mnie nie było, żeby przeżyć coś skrajnego, a równie ciekawego. Półwysep Jamalski i góry Uralu Polarnego to są wielkie przestrzenie i niesamowite pejzaże. Nie ma tam drzew. To jest taka zielona pustynia. Mnie pustynie zawsze bardzo pociągały i stwierdziłem, że to będzie właściwe miejsce do eksploracji.
A temperatura i warunki pogodowe? Te tereny kojarzą się przede wszystkim z zimnem...
Ja się spodziewałem, że będzie bardzo zimno, w końcu to jest już za kołem polarnym. Jak przyjechałem, było 30 stopni w cieniu w ciągu dnia, także byłem bardzo zaskoczony. Pogoda tam jest zmienna i nieprzewidywalna. Po 10 dniach temperatura spadła do 6 stopni w ciągu dnia.
Był rower, był nietypowy autostop. Jakie jeszcze środki lokomocji wykorzystał pan podczas tej wyprawy?
Miałem ze sobą jednostkę pływającą w postaci dętki od traktora i chciałem nią spłynąć jakąś rzeką. Zrobiłem to dwukrotnie. Pierwszy raz to była nieudana próba dotarcia w góry, a że posuwałem się wzdłuż rzeki, to sobie nią wróciłem. Tyle, że ta rzeka miała strasznie wolny nurt i wiatr był przeciwny, więc bardziej ciągnąłem tę dętkę za sobą niż płynąłem. Natomiast drugi raz, już na koniec wyprawy spłynąłem górską rzeczką z jeziora Balszoje Szczucze, w sercu gór Uralu Polarnego. To był czterodniowy spływ przez takie dzikie tereny, gdzie nie spotkałem ani razu człowieka.
Ile było tych dni, kiedy nie było żywego ducha wokół?
Najdłużej, jednym ciągiem to było prawie cztery dni, trzy i pół doby. Średnio spotykałem ludzi raz na dzień lub raz na dwa dni.
Co sobie człowiek myśli, jak już tak kolejny dzień samotnie podróżuje?
Chciałem właśnie doświadczyć czegoś takiego, bo wcześniej mi się to nie udawało. Mi to odpowiada, chociaż nie jestem w życiu jakimś samotnikiem, wręcz przeciwnie. Tam nie ma czasu na nudę, na rozmyślanie jakieś wielkie. Cały czas miałem do pokonania jakąś przestrzeń w bardzo trudnym terenie i po prostu byłem skoncentrowany na tym, żeby to zrobić, żeby się udało, żeby pokonywać te kolejne kilometry, i dokumentować całą podróż. Na koniec dnia po prostu padałem w namiocie i zasypiałem natychmiast mimo że cały czas były tzw. białe noce polarne, bo trafiłem na okres, kiedy słońce w ogóle nie zachodzi. Przez cały miesiąc miałem tak jasno, że w środku nocy w namiocie mogłem czytać książkę.
A jacy są ludzie, którzy mieszkają na Półwyspie Jamalskim?
To jest bardzo ciekawa historia. To są koczownicy, plemiona Nieńców, Chantów. Ludzie, którzy żyją głównie z hodowli reniferów, przemieszczają się z wielkimi, czasem kilkutysięcznymi stadami i w zasadzie żyją dzięki tym reniferom. Mieszkają w czumach, czyli w namiotach. Średnio co trzy dni zmieniają miejsce pobytu, przemieszczają się na saniach ciągniętych przez renifery. Mimo to są świadomi świata, obeznani mniej więcej w wydarzeniach. Mają ze sobą generatory spalinowe, telewizory, anteny satelitarne, których używają szczególnie zimą, kiedy stawiają czumy na dłużej niż te trzy dni. Kiedy ich spotykałem, rozmawialiśmy, byliśmy po prostu normalnymi partnerami w rozmowie, nie tak, jak gdzieś w afrykańskim buszu, gdzie biały człowiek kojarzy się z kimś bardzo bogatym z zupełnie innego świata. Tutaj wszyscy mówią po rosyjsku, bo dzieci są posyłane do szkół zimą. Nie ma bariery językowej, mimo że koczownicy mają tez swój język. Nieńcy - nieniecki, Chantowie - chantyjski. Mówią w tych językach między sobą.
Są gościnni, otwarci?
Bardzo. W ogóle tak już jest w zwyczaju, że jak ktoś przyjeżdża - jakaś handlowa ekspedycja na wiezdziechodzie czy ktoś inny w odwiedziny - to najpierw się zaprasza go do siebie, na poczęstunek, do czumy na herbatę, na jedzenie. Dopiero później się przechodzi do spraw natury biznesowej czy innej.
Czyli najpierw była impreza, a potem pytali, co pan tu robi?
Dokładnie, tak właśnie jest.
A byli zaskoczeni pańską podróżą?
Tak byli zaskoczeni i było im bardzo miło, że ich odwiedzam, że jestem ciekawy ich życia. Oni też byli ciekawi mnie. Pytali o Polskę, jaka u nas jest pogoda, jak to w ogóle wygląda, gdzie dokładnie kraj leży. Pytali też o język.
Co pan miał ze sobą? Bo człowiek ma jednak ograniczone możliwości...
Miałem ze sobą jedzenie. To była bardzo niskobudżetowa wyprawa - w sumie na całość wydałem trzy tysiące złotych. Zabrałem takie produkty, które można w każdym sklepie kupić, czyli ryż, makaron, jakieś zupki, kaszki mleczno-ryżowe i trochę oliwy. Dużą częścią wagi mojego bagażu stanowiła dętka od traktora, ale to był niezbędny element wyposażenia do spływu rzekami.
Ta dętka była bez powietrza i trzeba ją było napompować zawsze wcześniej?
Tak. Miałem taką większą pompkę rowerową. Godzina pompowania i miałem całkiem fajny ponton.
Jaka jest średnica tej dętki?
Tak z 1,6 metra.
A bezpieczne było to pływanie na dętce?
To była dla mnie pierwsze takie doświadczenie, więc nie wiedziałem, jak to będzie dokładnie. Co prawda w Polsce, na Warcie, zwodowałem taką dętkę. Położyłem na niej rower, ale bez bagaży, bez siebie i na spokojnej wodzie. Natomiast tam, na tej górskiej rzeczce prąd był całkiem porywisty.
Nie wpadł pan do wody ani razu?
Wpadłem, dwa razy. Najpierw na takiej hopce mnie wyrzuciło. Tam była płytka woda, więc po prostu się zamoczyłem i musiałem zrobić szybko ognisko. W ogóle to był pierwszy raz, kiedy rozpaliłem ognisko. Bo jak jest jasno całą noc, to nie ma właśnie motywacji do tego.
Trzeba było się ogrzać po prostu...
Tak. Ogrzać trzeba się natychmiast, bo woda jest zimna, jak to w górskich strumieniach. Na dworze było poniżej 10 stopni, więc podstawa to zmienić ciuchy, wysuszyć się i pojechać dalej. Za drugim razem miałem taką groźniejszą przygodę. Był bardzo silny, a na rzece zawalone drzewo. Nagle z zakrętu mnie wyniosło i po prostu wpadłem pod to drzewo. Przewróciło mnie, dętka przewróciła się do góry dnem. Wszystkie bagaże na szczęście były przymocowane dobrze, ale ja zanurkowałem. Było głęboko. Na szczęście udało mi się szybko - jeszcze w wodzie - tę dętkę obrócić na druga stronę. Nie mogłem tak od razu wyjść na brzeg, ponieważ musiałem wyjść w takim miejscu gdzie było drewno, żeby móc rozpalić ognisko. Dlatego płynąłem jeszcze jakiś czas na tej dętce, rozglądając się za jakimś dużym wyschniętym drzewem na brzegu. Kiedy na takie natrafiłem, to przybiłem do brzegu, rozpaliłem ognisko, przebrałem się , wysuszyłem. Miałem już wtedy jakąś wprawę w suszeniu rzeczy, więc po prawie trzech godzinach byłem gotowy do dalszego spływu.
Co jest najcenniejsze po takiej wyprawie? Co się najlepiej wspomina? Krajobrazy, które urzekły czy napotkanych ludzi?
I jedno, i drugie. Pejzaże są rzeczywiście nieziemskie, szczególnie późno w nocy, kiedy słońce jest tuż nad horyzontem. Robią się niezwykłe kolory. Tundra jest zielona, ale tych odcieni zieleni jest cała masa. I ta dzikość, ta świadomość, że dookoła nie ma żadnego człowieka. To jest fantastyczne. Zarówno te kontakty z ludźmi, jak i środowisko, cała ta natura dzika jeszcze - to robi duże wrażenie. Te doświadczenia, przeżycia, wrażenia zostają. Na pewno jest to coś egzotycznego i coś, z czego ma się później satysfakcję, że można było tego doświadczyć.