Mieszkańców Dobrej w Małopolsce budzi co roku w lany poniedziałek charakterystyczne pohukiwanie, turkotanie wydawane przez Śmiguśnioków. Słomioki, bo też są tak nazywani, harcują od wczesnych godzin porannych lejąc wodą mieszkańców, uczestników mszy w parafialnym kościele - zwłaszcza zaś młode dziewczęta.
Śmiguśnioki od wczesnych godzin porannych nie żałują wody, polewając nią mieszkańców Dobrej idących i wracających z kościoła. Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że ten obyczaj całkiem zaniknie. Tak się jednak nie stało za sprawą m.in. konkursu na Śmiguśnioka Roku, który jest organizowany przez miejscowy Gminny Ośrodek Kultury.
Specjalna komisja ocenia to, czy strój Śmiguśnioka został wykonany zgodnie z tradycją, czy jest kompletny, a także, czy ma on przedmioty tworzące całość tego wielkanocnego przebrania, a więc czy posiada np. trąbkę, koszyk, sikawkę wykonaną z miękkiego drewna oraz sieczkę.
Komisja ocenia nie tylko stroje, w jakie ubrani są Śmiguśnioki, ale także to, jak prezentuje się dana grupa - mówi Urszula Palka-Ranosz, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury w Dobrej. Dawniej w każdej takiej grupie jeden z harcowników przebrany był za kobietę, która pchała przed sobą kołyskę na taczkach. Ten obrzęd się odradza.
Obecnie Śmiguśnioki oblewają wodą naprawdę symbolicznie - dodaje szefowa GOK-u. Każdy samochód przejeżdżający w tym czasie przez centrum Dobrej musi być polany wodą. Śmiguśnioki dla zabawy wkładają za wycieraczki słomę, a przed ludźmi odgrywają spontanicznie teatralne scenki.
Zwyczaj "dziadów śmiguśnych" jest tak oryginalny, że kierownictwo i pracownicy Gminnego Ośrodka Kultury zaczęli starać się o wpisanie tej tradycji na listę światowego, niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Bardzo zależy nam na tym, aby ten unikalny zwyczaj przetrwał i nadal był kultywowany - dodaje dyrektor GOK-u w Dobrej. Mam nadzieję, że ta tradycja będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie. Obecnie za Śmiguśnioków przebierają się kawalerowie. Są to młodzi ludzie w wieku od 18 do dwudziestu kilku lat. Ale mamy też Śmiguśnioka, który bierze udział w tym obrzędzie wraz ze swoim kilkuletnim synem, który też przebrany jest za Słomioka. Śmiguśniok ten pochodzi z rodziny, w której ta tradycja przekazywana jest z ojca na syna. W ubiegłym roku mieliśmy dwóch kilkuletnich Śmiguśnioków. A więc młode pokolenie rośnie.
Dawniej kilku, a nawet kilkuosobowe grupy Słomioków, zaczynały swój obchód z nastaniem świtu i biada było temu, kogo spotkali na swojej drodze. Przebierańców w charakterystycznych słomianych czapach trzeba było omijać z daleka. Zbliżenie się do nich, chociażby na niewielką odległość powodowało, że w suchym ubraniu do domu się nie wracało.
Śmiguśnioki mają bardzo oryginalne stroje zrobione ze słomy. Musi być to jednak słoma wymłócona cepami. Dzisiaj nie łatwo jest taką znaleźć. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, dobrzański zwyczaj miał nieco inną formę. Śmiguśnioki chodzili od domu do domu, w nocy z niedzieli na poniedziałek, obwieszczając gospodarzowi swoje przybycie charakterystycznym "turkaniem". I podobnie, jak teraz, zawsze znajdywali drogę do gospodarstwa, gdzie była posażna panna na wydaniu. Istniał nawet przesąd, że te, które nie zostaną polane wodą, nie będą miały powodzenia u kawalerów. Swoje przybycie "śmiguśne dziady" obwieszczały dmąc w wołowy róg, a taka pobudka stawiała na równe nogi wszystkich domowników. Głowa rodziny w podzięce za przybycie musiała się wykupić jajkami, kawałkiem wędzonki, buchty lub kołacza, które wkładała do koszy wymoszczonych sianem. Słomioki nie pogardziły też czymś mocniejszym. Biada gospodarzowi, który próbował wyłgać się od poczęstunku. Śmiguśnioki-psotniki solidnie mu zazwyczaj w gospodarstwie nabałaganili. Niejednokrotnie brony, czy wiadro albo widły gospodarz znajdował na dachu budynku czy stodoły lub w zupełnie innym miejscu - bywało, że w obejściu sąsiada. Z nastaniem świtu kończyli swoją wędrówkę po okolicy i rozchodzili się do domów.
Nikt nie wie, kiedy w Dobrej i okolicznych miejscowościach narodził się ten zwyczaj. Według miejscowych, powołujących się na podanie przekazywane z ust do ust, początków tego obyczaju należałoby szukać w zamierzchłych czasach, sięgających najazdów tatarskich. Hordy Czyngis Chana, które wówczas przetoczyły się przez Kraków i wiele małopolskich osad, dotarły do szczyrzyckiego klasztoru. Tatarzy posuwając się naprzód pędzili przed sobą wielu jeńców wziętych w jasyr. Zbliżając się do Szczerzyca, część jeńców, którzy nie mogli już iść, powiesili na okolicznych drzewach. Do dzisiaj miejsce, w którym ludzie ci stracili życie, nazywane jest "Wisielnice". Jeńcy, których Tatarzy pozostawili przy życiu, odarli z odzieży i odjęli im języki, aby nie mogli nikomu nic powiedzieć. Tak okaleczonych puścili wolno. Ocaleni, chroniąc się przed zimnem, robili sobie ubrania ze słomy, znalezionej na polach i okręcali się wyplatanymi z niej powrósłami. Nieszczęśnikami zaopiekowali się okoliczni mieszkańcy. Stad też ponoć zrodziła się nazwa Dobra.