Lena, Tomek i Bystry się nie znają, choć wiele ich łączy. W sierpniu 1944 r. mają po kilkanaście lat. Mieszkają w tym samym mieście. I wszyscy angażują się w obronę stolicy. Tak naprawdę nazywają się Danuta, Jakub i Czesław, a Lena, Tomek i Bystry to ich pseudonimy, których używają w czasie Powstania Warszawskiego. Te dwa miesiące zmieniają radykalnie ich życie. Ona przechodzi przyspieszony kurs dojrzewania, oni cudem unikają śmierci. „Człowiek w tak ekstremalnych warunkach może się wznieść na wyżyny swoich możliwości i tak było z powstańcami” - słyszę od jednego z nich.

Zapraszamy na film Piotra Szydłowskiego, w którym dziennikarz Michał Radkowski rozmawia z powstańcami warszawskimi. 

Był wtorek. W Warszawie było upalnie

Powstanie Warszawskie wcale nie rozpoczęło się o godz. 17. Choć co roku 1 sierpnia to o tej porze symbolicznie obchodzona jest godzina W i wyją syreny. Na znak pamięci za tych, którzy oddali życie i walczyli o wolność i swoje miasto. Szczególnie w Warszawie widać, jak na minutę zatrzymują się samochody, autobusy, ludzie przystają na bulwarach wiślanych, mostach i chodnikach. Podobnie dzieje się w wielu innych miastach w Polsce. 

Pierwsze strzały 1 sierpnia 1944 r. rozległy się jednak o godz. 14 na Żoliborzu.

Bo to wtedy żandarmi niemieccy natknęli się na naszych żołnierzy niosących broń. Zaczęły się potyczki. Obie strony wzywały pomocy. W końcu Niemcy ściągnęli czołgi, z których strzelano do powstańców. I tak Żoliborz odcięto od reszty Warszawy - opowiada o początkach zrywu Jakub Nowakowski, który w sierpniu 1944 r. miał 19 lat. W konspiracji działał w Batalionie "Zośka", miał walczyć na Woli, ale w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia pełnił dyżur na działkach na Żoliborzu. Z powodu odcięcia tej dzielnicy od reszty miasta, nie udało mu się dotrzeć na Wolę. Walczył do końca na Żoliborzu i być może dzięki temu przeżył, bo w pierwszych dniach powstania poległo bardzo wielu jego kolegów służących na Woli.

Dla uczestników wydarzeń sprzed 80 lat godzina W to jednak szczególny moment, bo oni pamiętają dokładnie, co robili w tamtym czasie. Był wtorek. W Warszawie było upalnie, choć zbierało się na deszcz. A mieszkańcy wiedzieli, że coś się wydarzy.

Tak się gotowało, że już pokrywka skakała - tak o atmosferze na kilka dni przed wybuchem powstania mówi obrazowo Danuta Dworakowska. Dziś ma 96 lat i mieszka pod Warszawą. W czasie wojny wychowywała się na Starówce. Mieszkała wręcz luksusowo w "Domu pod Królami" przy ul. Hipotecznej 2, który stopniowo był przebudowywany od XVII w. W domu u nas nie rozmawiało się o polityce, za to rodzice dyskutowali o sztuce, kulturze czy literaturze. Mój tato był skrzypkiem i grał w Filharmonii Warszawskiej - opowiada Danuta Dworakowska.

Gdy wybuchło powstanie, miała 16 lat. W pierwszych dniach sierpnia nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje, choć mieszkała tu, gdzie toczyły się zacięte walki. Dopiero gdy odwiedziła przyjaciółkę, która mieszkała w tym samym domu, zobaczyła chłopaka z karabinem i biało-czerwoną opaską na ramieniu. Od razu podjęła decyzję, że chce dołączyć do powstania. Została sanitariuszką, choć wszystkiego uczyła się na bieżąco pod okiem starszych, bardziej doświadczonych koleżanek.

My im pomagałyśmy - zwierza się. Najbardziej zapadła jej w pamięć historia, gdy została sama, a przyniesiono jej do opatrzenia bardzo ciężko rannego mężczyznę po wybuchu czołgu-pułapki "Goliatha" na Starówce. Przynieśli mi starszego pana, który dostał odłamkami w plecy tak, że wyglądał jak jeż. Wszystko było zalane krwią. Ale ani nogi, ani ręce mi się nie trzęsły. I zaczęłam myśleć na głos: jodyna nie, bo on oszaleje, za dużo ma dziur w plecach; utleniona woda będzie się pienić, ale co by nie było, trzeba wyciągnąć wszystkie kawałki szkła. I wyciągałam, choć nie wiem, jak dałam radę. Trzeba było go obandażować. Później nie pytając nikogo, dałam mu pierwszy w życiu samodzielny zastrzyk przeciwkrwotoczny. Ten człowiek nawet mnie pocieszał, że jestem taka dzielna. W końcu zabrali go do szpitala i wtedy zaczęły mi się trząść ręce i nogi - opisuje ten dzień "Lena".

Niemiecka machina wojenna niszczyła wszystko po drodze, nie mieliśmy żadnego wsparcia

Ogromny entuzjazm niósł młodych ludzi w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Byli zmęczeni wojną, życiem w okupacji i wszechobecnymi w stolicy Niemcami. Chcieli wolności i odzyskania tylko dla siebie Warszawy. Ale z biegiem kolejnych dni coraz częściej dało się odczuć brak wiary w powodzenie misji.

Wszyscy byli przekonani, że powstanie spowoduje, że Warszawa będzie wolna. Entuzjazm był wyczuwalny nie tylko wśród powstańców, ale też ludności cywilnej. I było wspaniałe poparcie dla powstańców od mieszkańców stolicy, ale to trwało nie więcej niż dwa tygodnie - opowiada RMF FM "Bystry", pułkownik Czesław Lewandowski, żołnierz Szarych Szeregów.

Broń mieliśmy zdobywać od Niemców, liczono na zrzuty z pomocą, a powstanie miało trwać kilka dni i zakończyć się naszym zwycięstwem. Warszawa została jednak odizolowana od jakichkolwiek dostaw. Ale entuzjazm u powstańców nie mijał, trwał do końca. Z cywilami było zupełnie inaczej. Po dwóch tygodniach poczuli się zagrożeni powstaniem i mieli rację. Oddziały powstańcze były bardzo mobilne, a Niemcy mieli niezłe rozeznanie w terenie i wiedzieli, gdzie się koncentrujemy. Ostrzelali nas moździerzami rakietowymi. Potworna broń. Zaczęło się też bombardowanie lotnictwa. Powstańcy w takim wypadku ewakuowali się, szli dalej, a kto cierpiał? Ludność cywilna. Brak wody, jedzenia i opieki medycznej był bardzo dokuczliwy. I tak cywile zaczęli domagać się od powstańców, by wynosili się z miejsc, w których oni mieszkają. A my musieliśmy robić swoje, choć już powoli zdawaliśmy sobie sprawę, że nasz zryw nie ma szans na jakikolwiek sukces. A potężna niemiecka machina wojenna niszczyła wszystko po drodze, a my nie mieliśmy żadnego wsparcia - żali się Czesław Lewandowski.

Jakub Nowakowski, podobnie jak "Bystry", najboleśniej przeżył nocny atak na Dworzec Gdański zajęty przez hitlerowców. Doszło do niego z 21 na 22 sierpnia. W ten sposób oddział z Żoliborza chciał się połączyć z tym ze Starego Miasta.

Tym bardziej, że do nas docierały oddziały z Kampinosu lepiej uzbrojone. Ich celem było dostać się na Starówkę, żeby tam pomóc. Ale to się nie udało. Ciemna noc, a Niemcy, którzy obawiali się naszego natarcia, ciągle wystrzeliwali rakiety oświetlające, potem spadały, gasły, przez jakiś czas było ciemno i wystrzeliwali kolejne. I jak się robiło ciemno, to biegliśmy do przodu, a jak rakietę wystrzelili, to padaliśmy na ziemię, by przeczekać atak. Gdy byliśmy blisko ich pozycji, zauważyli nas. Byli świetnie uzbrojeni, mieli całe gniazda karabinów maszynowych, granatniki, moździerze, jeszcze był pociąg pancerny, który jeździł po torach i strzelał z działa. A my nie mieliśmy żadnej broni ciężkiej. Gdy się zorientowali w naszym ataku, otworzyli ogień na całego. Piekło się zrobiło, tak siekali, że jakieś pół metra nad ziemią powstał gęsty sufit ognia, bo strzelali pociskami świetlnymi. A wtedy nie sposób się było poderwać z ziemi. Jak padłem, od razu mnie postrzelili, krew się lała, a kolegę, który koło mnie biegł i za bardzo głowę wychylił, dostał w nią. Po chwili był martwy, a krew mu ciekła z głowy. Ja leżałem obok niego ponad godzinę, bo wciąż trwał ostrzał aż do chwili, gdy dowódca naszej grupy powiedział, że musimy się wycofać - wspomina Jakub Nowakowski.

Powstanie nauczyło mnie oswajania się ze śmiercią - przyznaje w rozmowie z RMF FM pułkownik Czesław Lewandowski - Miałeś kolegę, a za godzinę już nie żyje. Najpierw była rozpacz, ale z biegiem czasu przyzwyczaiłem się do tego. Po prostu człowiek w czasie walki, a już szczególnie w mieście, staje się zobojętniały. Jest jak automat w działaniu. Otwierasz drzwi i nie wiesz, kogo spotkasz. Kto pierwszy, ten lepszy. Kto szybszy, ten przegrywał. 

Wszyscy nasi rozmówcy mówią o jednym. Powstanie bardzo przyspieszyło ich dorastanie i udowodniło, że są w stanie zrobić znacznie więcej niż im się wydaje.

Człowiek w tak ekstremalnych warunkach może się wznieść na wyżyny swoich możliwości i tak było z powstańcami - przekonuje Czesław Lewandowski.