Londyn ma nowego burmistrza. Jest nim 45-letni Sadiq Khan - wychowany na blokowisku syn kierowcy autobusu. To pierwszy w historii Europy muzułmanin, który został liderem zachodniej metropolii. Jego konkurent, Zac Goldsmith, urodził się ze "srebrną łyżeczką w ustach". Tak Anglicy określają kogoś, komu od dzieciństwa wiatr wieje plecy i ma w życiu z górki. Goldsmith jest synem miliardera. Miał szansę na fotel burmistrza, ale ją zaprzepaścił. Taką cenę płaci się na Wyspach, grając brudnymi kartami rasowych uprzedzeń i półprawd.
Nowy burmistrz nie wstydzi się swego pochodzenia. Dał tego wyraz w mowie, jaką wygłosił po ogłoszeniu wyników wyborów. Przyrzekł, że będzie burmistrzem wszystkich londyńczyków, nie tylko tych, którzy na niego zagłosowali. "Londyńczycy wybrali nadzieję ponad lękiem" - powiedział. Warto wytłumaczyć, co miał na myśli.
Na wielkie oczy
Prowadząc przedwyborczą kampanię Zac Goldsmith postanowił zabawić się w strach. To jedno z najpotężniejszych uczuć, jakie zna człowiek. Potrafi go sparaliżować lub zmusić do walki. Z jego powodu także ucieka. Goldsmith bezpodstawnie oskarżył Sadiqa Khana o tolerowanie islamskiego ekstremizmu. Nie zarzucił mu wprost, że jest muzułmaninem, ale winił za to, że spotykał się z ludźmi, którzy byli apologetami przemocy. Między wierszami tej wyssanej z palca historii, znalazły się niedawne obrazy z Paryża i Brukseli, dwóch innych europejskich stolic, które dotknięte zostały niedawno islamskim terroryzmem.
Przegrana partia
Oto w 2016 roku, zdawał się sugerować Zac Goldsmith, Londyn staje wobec wyboru między mną -konserwatywnym synem żydowskiego miliardera, a muzułmaninem z szemranymi kontaktami. Ryzykowne to było zestawienie, nawet jeśli nie padło wprost. Brudne i niegodne współczesnej polityki. Zmieszani kulturowo i etnicznie londyńczycy nie lubią takich sugestii. Większość z nich ma sąsiadów i znajomych o innym kolorze skóry czy wierze. Wobec takiej zagrywki, nie musieli nawet sprawdzać Goldsmithowi kart. Wyciągnęli własnego asa z rękawa i zagłosowali na Khana. Dziś Londyn ma nowego burmistrza, który wygrał z konkurentem największą w historii wyborów, większością głosów. To przejdzie do historii.
Samobójcza bramka
Brytyjczycy nie lubią, jak się ich straszy. To nie jest niechęć czysto współczesna. Wielokrotnie w przeszłości dawali tego dowód wybierając w obliczu niebezpieczeństwa walkę, a nie ucieczkę. Można by podać tu wiele przykładów, łącznie z dwoma ostatnimi światowymi wojnami. Po serii samobójczych zamachów w 2005 roku również się nie zlękli, nie weszli też do bezpiecznych bunkrów po atakach Brukseli i Paryżu. Londyn to olbrzymie, kosmopolityczne miasto. Dziewięć milionów mieszkających w nim ludzi oczekuje, że na jego czele stanie człowiek z krwi i kości, a nie negatywna, cukrowa wata bez konkretnego programu. Sadiq Khan nie wysiadł zza kierownicy autobusu i nie wszedł, ot tak sobie, do ratusza. Od dziesięciu lat jest posłem w Izbie Gmin. Wcześniej specjalizował się w obronie praw człowieka. Skromy, ale stanowczy; miły, lecz zdecydowany - bardziej przypadł do gustu mieszkańcom Londynu, niż reprezentujący interesy elit straszak.
Ich dwóch
To dopiero trzeci w historii tego miasta burmistrz. Po socjaliście Kenie Livingstonie i ośmioletnich rządach konserwatysty, Borysa Johnsona. Na najważniejszym fotelu w ratuszu zasiądzie ponownie człowiek Partii Pracy. Nie jest to już ta stara lewica, jaką pół wieku temu rozgrzewała postępowe umysły do czerwoności. Polityka jest rzeką, która płynie bez przerwy, czyniąc zakole i żłobiąc ideologiczne brzegi. Sadiq Khan jest postępowym lewakiem, spadkobiercą rządów Toniego Blaira i przeciwnikiem obecnego lidera Labourzystów, Jeremiego Corbyna. Corbyn to owca w owczej skórze. Nieskazitelnie czysty w swych poglądach, z długą na kilometr listą zasług w walce o lepsze społeczeństwo i szeroko pojętą sprawiedliwość. Spotkałem go lata temu w studiu BBC, gdy błagał ludzi ze łzami w oczach, by nie wysyłać do Iraku żołnierzy. Pamiętam, że zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Nawet jego krytycy przyznają, że współczesna polityka jest zbyt brudna dla takich ludzi jak Jeremy Corbyn. Mamy rok 2016, a on jest - niestety - starej daty.
Trzeba razem
Obaj panowie nie przepadają szczególnie za sobą, ale jeden bez drugiego nie będzie mógł istnieć. Partia Pracy nie odniosła w wyborach samorządowych zwycięstw, ale też nie poległa z kretesem, jak powszechnie oczekiwano. Najgorzej wypadła w Szkocji, stając się drugą po Konserwatystach partią opozycyjną. Tryumfowali tam po raz trzeci z kolei Nacjonaliści. W Walii Labourzyści także wypadli marnie, tracąc większość w Zgromadzeniu. Dalej będą w nim rządzić, ale utracili część wpływów na rzecz ultra prawicowców z UKIP. W Londynie partia Jeremiego Corbyna wypadła najlepiej, ale to już historycznie powtarzalna statystyka. Takie jest to miasto. Lubi postęp i niezależność. W obliczu braku narodowej klęski i zwycięstwa Sadiqa Khana, pozycja Jeremiego Corbyna uległa wzmocnieniu. Nie musi się już obawiać głosów wzywających do jego rezygnacji. Ale we współczesnej polityce, i akurat w tym czasie, to za mało.
Z przodu i z tyłu
Brytyjczycy mają przed sobą poważną próbę, która 23 czerwca zmusi ich do podjęcia ważkiej decyzji ponad partyjnymi podziałami. Każdy głos oddany w referendum decydującym o przyszłości Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, będzie liczył się tak samo. Tu nie ma skomplikowanej ordynacji wyborczej czy zawiłości w liczeniu głosów. Jeden głos, kierowcy autobusu czy profesora, może zaważyć o wszystkim. I to nie tylko o brytyjskiej przyszłości we Wspólnocie, ale przyszłości samej Unii - zasady domina obowiązują wszystkie kraje, które mają świątynie w Brukseli. Europejskie klocki mogą zacząć się walić, i to z dwóch stron. Z jednej byłby to Brexit, z drugiej - kłopoty pewnego kraju, położonego nad Wisłą.
Co dalej?
Choć wyników wyborów samorządowych nie da się bezpośrednio łączyć z widmem Brexitu, naznaczają one pewne wektory działania. Proeuropejska Partia Pracy musi teraz scalić szeregi, zakasać rękawy i uciszyć kłótnie. A potem stanąć murem za swym przywódcą Jeremim Corbinem. Jej proeuropejski przekaz jest jednoznaczny. Podobnie za Unią opowiadają się Szkoccy Nacjonaliści. Problem w tym, że rządzący Wielką Brytanią Konserwatyści są pod tym względem podzieleni. Część z nich, w tym ministrowie w rządzie premiera Davida Camerona, prowadzą otwartą kampanię za Brexitem. Ostatnie sondaże pokazują nieznaczną przewagę zwolenników pozostania w Unii, ale to może mieścić się w granicach błędu. Nawet otwarte poparcie ich przez prezydenta Stanów Zjednoczonych nie zdołało zdecydowanie przechylić szali niepewności.
Nie będą ukrywał, że jako "plastikowy Brytyjczyk" (tak tubylcy nabywają naturalizowanych obcych), nie wyobrażam sobie mojej drugiej ojczyzny poza Europą. Pamiętam czasy gdy fizycznie i administracyjnie nasz kontynent przypominał oranisko z zasiekami. Kocham tunel pod kanałem La Manche, bo daje złudzenie, że nic mnie nie dzieli od reszty kontynentu. Dlatego podobnie jak Sadiq Khan, oddam swój głos w referendum za pozostaniem w Unii. Jego niedawny konkurent Zac Goldsmith postąpi zapewne przeciwnie. To przerażająca świadomość, że nasze głosy tak samo mogą wpłynąć na przyszłość nowoczesnej Europy.