"Dla mnie ta historia jest zupełnie o czym innym. Nie o księdzu, który jest gejem. To opowieść o spotkaniu między ludźmi, miłości, fascynacji" - tak o najnowszym filmie Małgorzaty Szumowskiej mówi grający główną rolę Andrzej Chyra. Obraz wejdzie do polskich kin w przyszły piątek.
Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: Powszechnie wiadomo, że jesteś aktorem odważnym i eksperymentującym. Ale czy rola w filmie "W imię" Małgosi Szumowskiej wymagała od ciebie innego rodzaju odwagi, przełamania się?
Andrzej Chyra: Na pewno był to gorący plan filmowy. Ja bardzo lubię takie obrazy, których nie kręci się w domu, a wyjeżdża się "gdzieś na wakacje", na przykład do dziczy mazurskiej. Przez chwilę można faktycznie wejść w inny tryb życia. To nie było proste - zagrać w tym filmie, zwłaszcza intymne sceny. Z jednej strony trzeba to było zrobić tak, żeby to było wiarygodne i przekonujące. Akurat w tym przypadku musiałem przełamać swoje upodobania.
Grasz księdza Adama, którego fascynuje młody chłopak Łukasz. Mateusz Kościukiewicz w tym filmie wygląda jak Jezus. Jest kilka takich scen w wodzie, z obmywaniem go. To wygląda jak sceny chrztu.
Rzeczywiście, coś takiego jest. Akurat o tym nie rozmawiałem z Małgosia Szumowską. Może zamieniliśmy dwa słowa na ten temat, ale nie trzeba było za dużo o tym dyskutować, to było w jakimś sensie ewidentne. Trochę podskórnie, czasami mimowolnie, czasami specjalnie - tworzyliśmy konteksty religijne, ewangeliczno-biblijne. Chcieliśmy, żeby one istniały, funkcjonowały. Jak się wchodzi w taki układ, to siłą rzeczy przychodzą wszystkie mityczne sytuacje, one jakby automatycznie się pojawiają. Te wszystkie koincydencje, typu imiona bohaterów: Adam, Ewa, Łukasz, to jest podobieństwo... I nie wiadomo, kto jest Jezusem. Te wszystkie prefiguracje służą temu, żeby zobaczyć sytuację - trudno powiedzieć, że archetypiczną - ale taką, która jest podstawowa w sensie ludzkim. To film nie o księdzu, który jest gejem, ale o spotkaniu ludzi ze sobą.
A o miłości?
O miłości, fascynacji, która zresztą jest też bardzo tajemnicza. To też nie jest taka prosta fascynacja. Ksiądz widzi w tym chłopaku kogoś trochę podobnego do siebie, trochę wyalienowanego, w jakimś sensie samotnego. Niby ksiądz jest w tym filmie w centrum uwagi, ale tak naprawdę jest tak tylko wówczas, gdy jest na ambonie i wtedy, kiedy jest do czegoś potrzebny. Później jego egzystencja i byt są tak naprawdę nieważne.
Konsekwentnie wybierasz dobre role, w dobrych filmach. To oznacza, że masz szczęście, czy jesteś uparty, konsekwentny i odważny?
Nie wiem, czy jestem odważny. Próbuję dobrze wybierać, co nie znaczy, że nie daję sobie szansy na pomyłkę. Myślę, że czasem mogę zrobić coś głupiego.
A co z "Graczami" w Operze Bałtyckiej? Zadebiutowałeś jako reżyser operowy. Mało kto wie, że znasz się na muzyce klasycznej i jesteś w tym dobry.
Tak, ale to rzeczywiście jest zupełnie inna historia. Może będzie miała swój dalszy ciąg. Z wykształcenia jestem reżyserem, więc to nie jest dla mnie jakaś abstrakcyjna sytuacja. Natomiast nie miałem tak naprawdę pretekstu, jakiegoś powodu, ani potrzeby w sobie, żeby coś wyreżyserować. Reżyserować dla samej zasady reżyserowania to jest trochę głupie. A tu mnie to spotkało i ponieważ to był Szostakiewicz i mnóstwo elementów się spotkało, takich, które spowodowały, że to zrobiłem... Może będzie jakiś dalszy ciąg tego.
Obserwowałam Cię kiedyś w filharmonii. Dyrygujesz razem z dyrygentem. Masz tego świadomość? Siedzisz na fotelu i dyrygujesz razem z nim.
(Śmiech) Nie, zupełnie nie mam takiej świadomości.
Bardzo dziękuję za rozmowę i czekam na nagrodę. Bo jeśli jej nie dostaniesz - będę rozczarowana.