Polacy w Afganistanie powinni mieć do dyspozycji 20 śmigłowców. Mają dziesięć z czego sprawnych jest pięć. I tylko trzy z nich mogą pokonywać długie dystanse - wylicza w rozmowie z reporterką RMF FM Agnieszką Burzyńską Wojciech Łuczak z magazynu wojskowego "Raport".
Pytania o sprzęt latający pojawiły się po poniedziałkowej bitwie z talibami, w której zginął polski kapitan. Polskie śmigłowce ze wsparciem trzeba było ściągać z innego rejonu, bo maszyny zabezpieczały właśnie zebranie lokalnej starszyzny z siłami koalicji. Poleciały najpierw do Ghazni, skąd po zatankowaniu, wymianie załogi i zabraniu sił szybkiego reagowania odleciały w rejon walk. Co więcej, nie były to helikoptery bezpośredniego wsparcia bojowego, szturmowe Mi-24, ale transportowe Mi-17, uzbrojone, ale nie służące do walki. A te pierwsze są zbyt paliwożerne i jak przyznali wczoraj wojskowi, maszyny nie doleciałby nawet w rejon walki.
Ale brakuje nie tylko helikopterów. Nie ma też zespołów wskazywania celów pilotom samolotów. W poniedziałek amerykańskie myśliwce przyleciały na miejsce, ale bomby i rakiety zrzuciły w pobliżu pola walki – tam, gdzie pilotom wydawało się, że są pozycje talibów. By pociski trafiły precyzyjnie w cel, na ziemi powinna być grupa, która np. za pomocą lasera podświetliłaby wroga. Ci żołnierze mają łączność bezpośrednio z pilotami. W armii USA to działa, u nas też są takie oddziały, są przeszkolone i wyposażone w odpowiedni sprzęt.
Pytanie tylko, gdzie są: Wchodzą w skład sił specjalnych. Teraz jest pytanie, czy są w Afganistanie i czy mogą w Afganistanie zostać bardzo szybko przerzucone w zagrożone rejony. To jest pytanie otwarte i należałoby je przedstawić odpowiednim decydentom - powiedział Łuczak. Pytaliśmy o to rzecznika MON. W odpowiedzi usłyszeliśmy tyradę o niestosowności zajmowania się tym problemem przez kolejny dzień. Widocznie resort uznał, że wczorajsza konferencja prasowa całkowicie wyczerpała temat.