Warszawska prokuratura okręgowa odmówiła wszczęcia śledztwa ws. niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariuszy publicznych w związku z organizacją przelotu polskiej delegacji rządowej z Londynu do Warszawy pod koniec ubiegłego roku - poinformował rzecznik tej prokuratury prok. Michał Dziekański. Chodzi o głośną sprawę powrotu polskiej delegacji z premier Beatą Szydło na czele po polsko-brytyjskich konsultacjach rządowych w Londynie. Na pokład rządowego embraera wsiadło wówczas zbyt wielu pasażerów i pilot nie zgodził się na start. Typowanie osób do opuszczenia maszyny trwało kilkadziesiąt minut.

Warszawska prokuratura okręgowa odmówiła wszczęcia śledztwa ws. niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariuszy publicznych w związku z organizacją przelotu polskiej delegacji rządowej z Londynu do Warszawy pod koniec ubiegłego roku - poinformował rzecznik tej prokuratury prok. Michał Dziekański. Chodzi o głośną sprawę powrotu polskiej delegacji z premier Beatą Szydło na czele po polsko-brytyjskich konsultacjach rządowych w Londynie. Na pokład rządowego embraera wsiadło wówczas zbyt wielu pasażerów i pilot nie zgodził się na start. Typowanie osób do opuszczenia maszyny trwało kilkadziesiąt minut.
Premier Beata Szydło na pokładzie samolotu rządowego Embraer 175, listopad 2016 (zdjęcie ilustracyjne) /Radek Pietruszka /PAP

Zawiadomienie w tej sprawie złożyła w grudniu Nowoczesna. Trafiło ono do śródmiejskiej prokuratury, ale sprawę przejęła prokuratura okręgowa.

Jej rzecznik poinformował teraz, że śledczy nie dopatrzyli się znamion popełnienia przestępstwa. Stwierdzili m.in., że w przypadku tego lotu nie obowiązywała instrukcja HEAD - jest ona bowiem przewidziana dla lotów wykonywanych przez siły zbrojne, a to nie był samolot wojskowy.

Sprawę nagłośnił na początku grudnia "Dziennik Gazeta Prawna". O feralnym locie mogliście przeczytać również w blogu reportera RMF FM Patryka Michalskiego, który był na pokładzie rządowego embraera. Jak relacjonował, według pierwotnego planu dziennikarze mieli wrócić do kraju wojskową CASĄ, a przylot do Warszawy zaplanowany był przed trzecią w nocy. W pewnym momencie zapadła jednak decyzja, że dziennikarze polecą embraerem razem z delegacją rządową.

O kuriozalnej sytuacji, jaka wówczas powstała, nasz dziennikarz pisał tak:

Po wejściu na pokład zaczęło się szukanie miejsc, liczenie i sprawdzanie - ile jest osób, ile miejsc, czy na pewno się zmieścimy... Po kilkudziesięciu minutach okazało się, że samolot jest niedociążony, więc wszyscy nie polecimy na pewno. "Kilka tylnych miejsc musi zostać zwolnionych" - usłyszeliśmy od stewardessy. Ministrowie Macierewicz i Morawiecki próbowali ratować sytuację, wskazując do opuszczenia samolotu swoich współpracowników: "Ty zostajesz, polecisz CASĄ" - słyszeli kolejni urzędnicy. Ale osób na pokładzie wciąż było za dużo, pilot nie zgadzał się na start. Zaczęło się robić nerwowo, premier od kilkudziesięciu minut czekała na wylot. Jedna ze współorganizatorek lotu rzuciła pod nosem: "Po cholerę było zapraszać dziennikarzy, mieli lecieć CASĄ". Nie czułem się mile widziany, dlatego opuściłem pokład. Razem ze mną i innymi dziennikarzami na poranny lot CASĄ czekali też m.in. pracownicy kilku ministerstw i pułkownik ze sztabu generalnego - w sumie kilkanaście osób.

Ostatecznie grupa ta wylądowała w Warszawie po 8 rano, czyli sześć godzin później, niż pierwotnie planowano.

PRZECZYTAJ: "Lot zgodny z prawem, ale wbrew standardom". BLOG Patryka Michalskiego >>>>

Tuż nagłośnieniu sprawy kancelaria premiera podkreślała, że "decyzje związane z organizacją lotu polskiej delegacji rządowej z Londynu były wykonywane zgodnie z procedurami" i że "w żadnym momencie nie było narażone bezpieczeństwo lotu".

(e)