Byłem na pokładzie rządowego embraera, który wracał z Luton po polsko-brytyjskich konsultacjach międzyrządowych. Widziałem chaos i brak organizacji, o których pisze w swoim tekście w "Dzienniku Gazecie Prawnej" Zbigniew Parafianowicz. Premier czekała na wylot ponad godzinę, ministrowie wskazywali palcem, który z podwładnych ma wysiąść z samolotu, żeby zwolnić miejsce innym gościom. Wysiedliśmy i my, dziennikarze, a następnie do 5 rano razem z m.in. pracownikami ministerstw czekaliśmy w hali odlotów. Nikt z nami nie rozmawiał, nikt nie poinformował, jaki jest plan działania. Ostatecznie wróciliśmy wojskową CASĄ, sześć godzin później, niż pierwotnie planowano. I choć - zgodnie ze słowami Beaty Kempy - prawo nie zostało złamane, to trudno oprzeć się wrażeniu, że w przypadku lotów najważniejszych osób w państwie oprócz prawa powinny obowiązywać też pewne standardy…
Delegacja na polsko-brytyjskie konsultacje międzyrządowe poleciała do Londynu dwoma samolotami. Jako pierwsza, tuż po 7 rano, wystartowała wojskowa CASA z dziennikarzami na pokładzie, trzy godziny później - rządowy Embraer 175 z premier Beatą Szydło, wicepremierem Mateuszem Morawieckim, ministrami Antonim Macierewiczem, Witoldem Waszczykowskim i Mariuszem Błaszczakiem, szefową gabinetu politycznego w KPRM Elżbietą Witek, kilkoma wiceministrami, a także generałem broni Markiem Tomaszyckim na pokładzie. Powrót miał wyglądać podobnie: dwa osobne loty - najpierw oficjeli, później dziennikarzy. Ale te plany uległy zmianie...
Kiedy i dlaczego - o tym nikt nas nie poinformował. Pierwotnie wracać mieliśmy również CASĄ, przylot do Warszawy zaplanowano na 2:40 w nocy. Chwilę po zakończeniu spotkania z Polonią w Ambasadzie RP w Londynie usłyszeliśmy, że polecimy jednak embraerem, razem z delegacją rządową. Po wejściu na pokład zaczęło się szukanie miejsc, liczenie i sprawdzanie - ile jest osób, ile miejsc, czy na pewno się zmieścimy... Po kilkudziesięciu minutach okazało się, że samolot jest niedociążony, więc wszyscy nie polecimy na pewno. Kilka tylnych miejsc musi zostać zwolnionych - usłyszeliśmy od stewardessy. Ministrowie Macierewicz i Morawiecki próbowali ratować sytuację, wskazując do opuszczenia samolotu swoich współpracowników: Ty zostajesz, polecisz CASĄ - słyszeli kolejni urzędnicy. Ale osób na pokładzie wciąż było za dużo, pilot nie zgadzał się na start. Zaczęło się robić nerwowo, premier od kilkudziesięciu minut czekała na wylot. Jedna ze współorganizatorek lotu rzuciła pod nosem: Po cholerę było zapraszać dziennikarzy, mieli lecieć CASĄ. Nie czułem się mile widziany, dlatego opuściłem pokład. Razem ze mną i innymi dziennikarzami na poranny lot CASĄ czekali też m.in. pracownicy kilku ministerstw i pułkownik ze sztabu generalnego - w sumie kilkanaście osób.
W Warszawie wylądowaliśmy po 8 rano, sześć godzin później, niż pierwotnie planowano.
Tłumaczenie KPRM jest zrozumiałe, prawo faktycznie nie zostało złamane. Ale historia tej wyprawy jasno pokazuje, że nawet tragedia lotu z 10 kwietnia 2010 roku niczego naszych urzędników nie nauczyła, a standardów jak nie było, tak nie ma. I niezależnie od tego, kto rządzi, lot najważniejszych osób w państwie znów zorganizowany był zgodnie z zasadą: "jakoś to będzie". Tym razem na szczęście się udało.