„Otwieramy nowy rozdział współpracy” – tak premier Beata Szydło podsumowała szczyt polsko-brytyjski, który zakończył się właśnie w Londynie. Nowy rozdział oznacza zamknięcie starego. Stary nie był najgorszy, więc po co otwierać nowy? Czyżby polski rząd zrobił pierwszy niebezpieczny krok na linie, która z Warszawy, przez stolicę Belgii biegnie na Londyn?
Bilateralne stosunki i partnerstwo strategiczne - tę mantrę powtarzano podczas konferencji prasowej na Downing Street, jakby pochodziła ze sztuk Szekspira. Za dwoma identycznymi mównicami stanęły premier Beata Szydło i brytyjska szefowa rządu, Theresa May. Za nimi biało-czerwona flaga tuliła się do brytyjskiego krzyża. Przed nimi, w pierwszych ławkach, zasiedli ministrowie obu gabinetów. Przywódczynie przemawiały dumnie i zdecydowanie. May po angielsku, Szydło po polsku. Przysłuchujący się im dziennikarze skrupulatnie notowali ich słowa. Mnie bardziej interesowało to, co padło pomiędzy.
Zacieśniamy współpracę i to w różnych dziedzinach - powiedziała premier May, odziana w barwną chustę w kolorach brytyjskiej flagi. Handel, gospodarka i kultura. No i wyślemy do Polski 150 brytyjskich żołnierzy. Nie zatrzymają nadciągającej ze wschodu hordy, ale gest się liczy - myślałem, słuchając podsumowania ważnych rozmów. Było jeszcze coś o wymianach akademickich z uniwersytetem w Cambridge i pomocy dla drobnych przedsiębiorców. Gesty, piękne słowa i uśmiechy rozdawane za darmo. Moje biało-czerwone serce powinno pęcznieć z zachwytu, a ja tymczasem nie przestawałem myśleć o Brexicie.
Nigdy wcześniej wobec polsko-brytyjskich relacji nie słyszałem, by użyto terminu: partnerstwo strategiczne. Te dwa słowa padały dziś na Downing Street często, jak deszcz komplementów. Od niepamiętnych czasów zarezerwowane były dla transatlantyckich relacji Londynu z Waszyngtonem. Ale w Białym Domu niebawem zmieni się lokator. Jest nieprzewidywalny i znany ze słabości do gumki myszki - chce wygumować dotychczasowy porządek i niczego się nie boi. Nie sugeruję wcale, że miejsce Stanów Zjednoczonych może teraz zająć kraj nad Wisłą. Tego nie wymyśliłby nawet Harry Potter. Ale pod nową terminologią, jak w sylabach nowej mowy, kryje się podmuch historii, który będzie spędzał sen z powiek biurokratom w Brukseli.
Według mnie - i nie jest to wyłącznie moje zdanie - spotkanie delegacji rządowych Polski i Wielkiej Brytanii nie było tylko symbolem zacieśniania współpracy, wzajemnej sympatii i kwiatów złożonych pod pomnikiem bohaterskich lotników. W szaleństwie, w jakim pogrążył Unię Europejką Brexit, jesteśmy świadkami nowego pozycjonowania sił. Pod płaszczykiem bilateralnych relacji, Polska i Wielka Brytania faktycznie zaczynają nowy rozdział. Dodam, że niebezpieczny, bowiem zapisany na ostrzu unijnego tabu. Jest nim absolutny zakaz rozmów o Brexicie, zanim Wielka Brytania nie uruchomi procedury wyjściowej.
Rozmowy w Londynie nie były negocjacjami - premier Szydło podkreśliła to kilka razy, zaznaczając, że leży to w gestii Brukseli - ale na pewno pomogły obu stronom ustalić sferę wspólnych interesów i zidentyfikować potencjalne przeszkody. Pierwsze koty za płoty; czego oczy nie widzą, serce nie czuje - Bruksela z niepokojem przygląda się takim szczytom, jak ten, który zdominował dziś Downing Street.
Nie oskarżam polskiego rządu o złe intencje. Jestem przekonany, że jak każdy wytrawny pokerzysta, podejmuje decyzje w zależności od tego, jak rozdane zostały karty. Polska, w odróżnieniu od innych państw Unii Europejskiej, ma szczególny interes w tym, by utrzymać dobre relacje z Wielką Brytanią. Tu mieszka ponad 850 tysięcy naszych rodaków. Premier Szydło, pisząc w "Daily Telegraph", nazwala ich "zakładnikami". Londyn nie zapewni im bezpiecznego statusu, dopóki Bruksela nie uczyni tego samego w stosunku do Brytyjczyków mieszkających w krajach Unii - to słowa premier Theresy May, wypowiedziane podczas konferencji prasowej na zakończenie szczytu. Jesteśmy zatem zakładnikami Brexitu, szalonej gry, która zaczęła się po referendum.
Opisany w wielu publikacjach syndrom sztokholmski, odnosi się od słabości odczuwanej przez osoby wiezione wobec ich dręczycieli. Jeśli faktycznie jesteśmy zakładnikami, zacieśnianie relacji polsko-brytyjskiej też chyba jest jakimś syndromem: rozluźniania się więzów europejskiej rodziny na rzecz hotelu, w którym mieszkają krewni.