Od dziecięcej fascynacji serialem o czterech pancernych do jedzenia pancernika w lasach deszczowych Środkowej Ameryki; od naiwnych, filmowych, chłopięcych marzeń do dorosłych, realnych, ekstremalnych przeżyć. Tak przebiega życie "NAVALA", człowieka, który nie znosi rutyny i czerpie satysfakcję z przełamywania barier swego organizmu: i ciała, i umysłu. Ten zaprawiony w bojach żołnierz, zahartowany operator GROM-u, autor niezwykłej wspomnieniowej i poradnikowej książki, opowiedział Bogdanowi Zalewskiemu o swych krańcowych doświadczeniach na drugim, bardzo egzotycznym krańcu świata.

Bogdan Zalewski: Moim gościem jest autor książki wydanej przez "Znak" pt. "Przetrwać Belize. Opowieść GROM-owca o morderczym treningu w dżungli".

NAVAL: Dzień dobry panu, dzień dobry państwu.   

Najpierw może ustalmy podstawowe fakty.  Jak mam czytać pana pseudonim: "Naval"? Mam go wymawiać z hiszpańska -"Nawal", z akcentem na ostatnią sylabę,  czy z angielska- "Nejwal"?

Po polsku- Nawal.

Po prostu- Nawal. A dlaczego "Morski", bo to "naval" znaczy po angielsku?  

Taki jest przekład, ale mój pseudonim nie ma nic wspólnego z angielskim brzmieniem tego wyrazu.  

A zdradzi pan prawdziwe nazwisko?     

Myślę, że dla czytelników pozostanę jako Naval.  

Jak to się stało, że  w 1993 roku "zmienił pan pilnik ślusarza na karabin żołnierza"?

Każdy młody człowiek ma jakieś marzenia. Jestem z tego pokolenia, które wychowało się na "Czterech pancernych" czy "Hansie Klossie", więc nadszedł czas, by zrealizować marzenie o byciu żołnierzem.      

Pracował pan też jako dekarz na dachach.   

Tak. Podobnie dorabiało sobie wielu moich rówieśników. Młodzież dzisiaj też sobie dorabia w różny sposób. Ja miałem taki fach ślusarsko-spawalniczy.

To się potem przydaje, kiedy ma się już na sobie mundur?  

Bardzo się przydało. (śmiech)   

Zanim przejdę do pana przygód - poproszę o jeszcze jeden element pana tożsamości. Skoro pan nie chce zdradzić imienia i nazwiska, porozmawiajmy o pana wyglądzie zewnętrznym. Opisuje pan siebie jako dziwaka z włosami do ramion. To takie mało żołnierskie.   

Dobrze jest łamać takie stereotypy. My w jednostce skłaniamy się do tego, by bardziej POTRAFIĆ niż WYGLĄDAĆ. Wygląd też jest ważny, ale w tamtym czasie to był taki troszkę bunt wobec tego wszystkiego, co się działo wokół jednostki.    

Teraz już pan nie śpiewa "Noś, noś, noś długie włosy, jak my"?

 Nie. Dzisiaj jestem przykładnie przystrzyżonym poborowym.   

Już wiemy, jak pan wygląda. A jak wygląda taktyka zielona?

To dosyć szerokie zagadnienie. To jest po prostu umiejętność nabywania wszystkiego tego, co się może żołnierzowi przydać w walce w otwartym terenie: w lesie, na polach, łąkach, pustyni. Ogólnie nazywa się to taktyką zieloną.      

A propos lasu, lasów deszczowych. Następne pytanie to będzie cytat z T-shirtu: "WHERE THE HELL IS BELIZE" - Gdzie do diabła jest to Belize?  I jak pan tam trafił?   

O tym państewku, chociaż bardzo lubiłem geografię, szczerze mówiąc, dowiedziałem się dopiero w momencie, gdy padło hasło, że trzeba wyjechać na ten kurs. Każda armia organizuje jakieś kursy podnoszące kwalifikacje dla swoich żołnierzy. Armie zachodnie poszły w tę stronę, żeby organizować kursy wielonarodowościowe. Nasza jednostka dostała zaproszenie od brytyjskich organizatorów, no i mieliśmy okazję wyjazdu, by się tam szkolić.         

Proszę opisać, co to był dla pana za egzamin przez wyjazdem do Belize: Combat Fitness Test? To się może kojarzyć z fitnessem, czyli gimnastyką rekreacyjną.

To nie była rekreacja. Organizatorzy kursów surwiwalowych czy przetrwania, na których jest dosyć duże obciążenie fizyczne, egzaminują swoich przyszłych kursantów pod kątem psychofizycznym. Tu było to tylko pod względem fizycznym. By móc uczestniczyć w tym kursie, trzeba było przejść tych kilkanaście kilometrów z obciążeniem, zrobić pompki, brzuszki, biegać.     

Miał pan funkcję skauta, brzmi to trochę "po harcersku"?

Przejęliśmy to nazewnictwo od Anglików, którzy tak określają pierwszą osobę, która idzie na szpicy. Nie wiem, czy mamy w Polsce synonim? To mógłby być ... nie mam pojęcia ...

"Szpicowy" (śmiech) ...  

Powiedzmy. Albo "czujka". "Skaut" się przyjęło i funkcjonuje. Miałem taką funkcję. Byłem tym członkiem sekcji, który szedł pierwszy.      

Na zajęciach teoretycznych nabył pan własnych umiejętności - jak drzemać z otwartymi oczyma. Jak się to robi? Mógłby pan dać rady znudzonym studentom?

Myślę, że znudzeni studenci też do perfekcji sami doprowadzają tę czynność. Trzeba po prostu wyłączyć głowę i patrzeć w jeden punkt. To mi się dosyć skutecznie udawało.  

A w jaki sposób wyłączał pan głowę, gdy pan samotnie ćwiczył kondycję w siedemnastopiętrowym wieżowcu?


Ćwiczyłem głowę, pisząc własne lub wspominając opowieści innych piechurów. Lubię myślami uciekać do ludzkich przeżyć.

Czyli goni pan po schodach i ucieka myślami.

Tak. To jest moja filozofia radzenia sobie z wysiłkiem fizycznym.

Zanim wejdziemy do prawdziwej dżungli, chciałbym się dowiedzieć, jak pan się czuł w miejskiej dżungli: w Belize - kraju, w którym królują złodzieje i handlarze "gandzią", czyli marihuaną?

To duże słowo, że oni tam królują. Oni tam są, ale to nie jest tak, że "przebijają" wszystko to, co w tym Belize City się dzieje. To jest bardzo wesołe miasto. U nas nie ma możliwości, by na ulicy grała tak głośno muzyka, jak tam jest odtwarzana.  Na każdym rogu- raggae. Ludzie tańczą, są kolorowi.         

Kolorowe są też budynki...

Tak. Arabskie kraje, które poznałem, gdzie było ciepło, wilgotno różniły się całkowicie od bardzo wesołej Ameryki Środkowej.       

Napisał pan, że dżungla to najbardziej wrogie miejsce dla człowieka. A kto jest głównym wrogiem: małpy, które rzucają kałem, polujące nocą koty, jadowite węże i skorpiony, pająki wielkości dłoni, komary przenoszące malarię, wszędobylskie kleszcze, wielkie mrówki łapane kombinerkami czy mordercze króliki jak z Monty Pythona?

Będę to powtarzać, że im mniejsze stworzenie w dżungli, tym chętniej chciało się dobrać do naszych tyłków. Przygód z wielkimi zwierzętami nie mieliśmy zbyt wiele, ale ilość moskitów, komarów i wszelkiego rodzaju robactwa była tak duża, że to było najbardziej, może nie stresujące, ale uciążliwe w przetrwaniu w dżungli.       

A propos "tyłków". W pana książce pojawiają się mocne słowa, także wulgaryzmy, ale za patrona obrał pan sobie pisarza Sergiusza Piaseckiego, autora "Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy". Jeden z rozdziałów zatytułował pan jak u Kiplinga - "Księga dżungli". To kokieteria, czy ma pan prawdziwe ambicje pisarskie?


Może one zaczynają się gdzieś rodzić teraz dopiero, ale tak - Sergiusz Piasecki to jest ten autor, którego wręcz, mogę powiedzieć, pokochałem i który mnie tak mocno zainspirował do tego, bym i ja spróbował własnych sił w pisaniu.   

Czuje się pan "Bogom nocy równy"?

Teraz już nie. Ale były takie chwile, że mogłem powiedzieć otwarcie, że tak było.