Im dłużej aktualna jest propozycja rotacyjnego sprawowania urzędu marszałka Sejmu, tym bardziej zastanawiające jest podstawowe pytanie - po co? Być może odpowiedzią jest lakoniczne zdanie zapytanego o rotacyjne marszałkowanie Władysława Teofila Bartoszewskiego: "Stanowisk jest dużo, ale chętnych zawsze jest więcej niż stanowisk".
Marszałka wybiera Sejm, zwykle w wyniku porozumienia zawartego między posłami. Jego zadaniem jest kierowanie i zwoływanie Sejmu, nadawanie biegu projektom ustaw, reprezentowanie izby i szereg działań związanych z organizacją pracy posłów. Jeśli marszałek nie wywiązuje się zdaniem większości posłów ze swoich obowiązków - zostaje odwołany.
Na tym tle zapowiadanie już na początku kadencji, że po określonym czasie marszałek zostanie zmieniony, choć to możliwe - wydaje się słabo zrozumiałe.
Wśród argumentów wspierających pomysł rotacyjnego kierowania Sejmem podawany jest i taki, że tworząca większość dzisiejsza jeszcze opozycja złożona jest z kilku ugrupowań, które chcą ponosić odpowiedzialność za rządzenie. Wynika więc z tego, że choć, co kolejny raz podkreślam, zmienianie marszałka jest oczywiście dopuszczalne - potrzeba dokonywana tych zmian ma charakter wyłącznie polityczny i niezwiązany z zachowaniem stabilności pracy Sejmu.
Sprzeciw wobec rotacyjności funkcji drugiej osoby w państwie podnoszą politycy PSL. Co ciekawe, ludowcy sami nie zgłaszają aspiracji objęcia tej funkcji, obserwują jednak charakterystyczny proces: chęć objęcia funkcji zgłosił lider Polski 2050, a zaraz potem ten sam zamiar zgłosił lider Nowej Lewicy. I mamy oto problem, który wygląda na nieprzesadnie poważne ubieganie się o udział w splendorach, należnych uczestnikom koalicji w wyniku uzgodnień na kilku polach.
W imię czego?
Czy ubiegający się np. o pierwszy turnus w fotelu marszałka polityk nie kalkuluje, że po jego zakończeniu będzie miał dogodną pozycję startową w wyborch prezydenckich w 2025? Czy inny nie chce spacyfikować rywala w dużym stopniu rutynowymi, biurokratyczno-organizacyjnymi działaniami, blokującymi tzw. realne rządzenie?
Czy planowane zawczasu zmienianie marszałka Sejmu niezależnie od skuteczności czy rozwoju sytuacji stanie się oficjalną częścią wypracowywanej właśnie umowy koalicyjnej?
Czy wreszcie chodzi w tym wszystkim o sprawność działania Sejmu? Czy może tylko o to, żeby jednym prestiżem, należącym do istotnej funkcji wykarmić nie jednego, a kilku głodnych uznania polityków?