Jeśli dokonasz niewłaściwego wyboru w życiu prywatnym, konsekwencje ponosisz tylko ty. Jeśli pomyli się ktoś działający w twoim imieniu, skutki też dotykają ciebie, a nie jego. Na tym polega demokracja, w której suweren zredukowany jest do aktualnie rządzącej większości. Jeśli jednak zawiodły osoby wskazane przez rządzących, to może w istocie zawiedli rządzący?
W czasach starannie z dnia na dzień improwizowanego chaosu, który jest charakterystycznym dla naszego kraju sposobem rządzenia, warto zwrócić uwagę na kilka postaci, które z racji zawodu należą do grona osób decydujących o rozwoju sytuacji. Zawód należy jednak w ich wypadku rozumieć jako nieprzyjemne poczucie niespełnienia oczekiwań. Rządzący się przy ich wyborze pomylili, a teraz nie są w stanie odwrócić skutków tego błędu.
Szef Najwyższej Izby Kontroli, który poważnie potraktował swoją konstytucyjną rolę i mimo niejasnych fragmentów swojej biografii skutecznie psuje tym krew rządowi. Miał być postacią kryształową i jako takiej gratulowali mu wyboru wszyscy ci, którzy ignorowali zgłaszane już na tym etapie zastrzeżenia. Niewiele później te same osoby zażądały jego rezygnacji, premier gaworzył o "planie B", który pozwoli odsunąć Banasia od urzędowania - i jak dotąd nic. NIK na podstawie kontroli składa w prokuraturze doniesienia na premiera i członków rządu, prokuratura zatrzymuje syna Mariana Banasia i żąda uchylenia immunitetu szefa NIK.
Zawód jest ewidentny, a odwrócenie skutków złego wyboru - nierealne. Samo nawet uchylenie immunitetu nie wystarczy do usunięcia Banasia z NIK. Do tego potrzeba skazującego wyroku sądu, i to prawomocnego, a ten w polskich warunkach zapadnie najwcześniej za kilka lat.
Ojciec krótkoterminowych sukcesów, które po paru miesiącach okazują się katastrofami rządzących. Tak było z ustawą o IPN, odesłaniem na emeryturę sędziów Sądu Najwyższego, zakwestionowanym przez europejski Trybunał Sprawiedliwości systemem dyscyplinarnym sędziów itd. Wypieranie się własnych pomysłów, znane ze sprawy IPN, minister wzbogacił ostatnio o bezprzykładną krytykę swoich własnych rządów w sądownictwie: po tym, jak niezadowolenie z reformy wyraził premier, sam minister oświadczył, że "Polska powinna przeprowadzić stanowczą reformę wymiaru sprawiedliwości i konsekwentną reformę sądownictwa, która do tej pory nie została przeprowadzona."
Jak na urzędującego i reformującego ten system od prawie 6 lat ministra sprawiedliwości opinia taka wydaje się tyleż surowa, co świadcząca o tym, że nawet minister zawiódł siebie samego.
Kierująca Sądem Najwyższym w następstwie wspomnianych powyżej, najwyraźniej nieudanych reform nie tylko sama zawodzi ministra, ale jest też zawiedziona postawą rządzących. W ubiegły piątek stanowczo wskazała, że oczekuje od nich zmian legislacyjnych w związku z wyrokiem TSUE ws. bezprawności sędziowskich dyscyplinarek. Żeby zawiedziony jej postawą był jednak nie tylko minister, ale też przeciwnicy jego reform, sama wyroku TSUE nie wykonała, a wręcz przeciwnie - Izbę Dyscyplinarną SN uznaną za "nie-sąd" wręcz odwiesiła.
Następnie zaś oświadczyła, że rozważa jej ponowne zawieszenie, a tak w ogóle to oczekuje ws. sposobu wykonania wyroku informacji od premiera, co zawiodło już właściwie wszystkich i wszędzie.
Mało pamiętana postać z odległych czasów transformacji PRL-owskiego ZSL na współczesny PSL, przez rok nawet prezes tej partii. Od 11 lat p. Wojciechowski jest członkiem PiS, a od grudnia 2019 jako wskazany przez rząd Zjednoczonej Prawicy jest jedynym polskim członkiem Komisji Europejskiej.
Tej samej Komisji Europejskiej, która skarży i wygrywa przed TSUE kolejne sprawy dotyczące sądownictwa i praworządności. Piętnujący w tej sprawie Polskę komisarze Jourova i Reynders mają w Komisji Europejskiej dokładnie tę samą rangę, co zajmujący się rolnictwem Wojciechowski, a jednak wsparcie polskich reform przez komisarza Wojciechowskiego od lat jest bezobjawowe.
To może wywoływać zawód, skoro w kraju dzielnie za nimi stają wszyscy ministrowie, choćby nie kompetencyjnie nie mieli z nimi kompletnie nic wspólnego, jak np. min. Wójcik.
Została wybrana na stanowisko szefowej Komisji Europejskiej dzięki głosom Prawa i Sprawiedliwości - ogłaszał dumnie dwa lata temu Ryszard Legutko z PiS. Bez głosów prawicy, w tym PiS, ten wybór nie byłby możliwy - oceniał wiceminister spraw zagranicznych Konrad Szymański.
Po dwóch latach wiemy, że ten wybór dziś rządzący także uznaliby za błąd. Dokonujący tego wyboru w 2019 europosłowie nie potwierdzili złudzeń PiS, że dzięki niemu Beata Szydło zostanie szefową komisji ds. zatrudnienia. To, że w sprawach praworządności von der Leyen będzie bardziej dla PiS wyrozumiała niż jej konkurent, Holender Frans Timmermans także wzięło w łeb.
Polski rząd przedstawiający wybór Ursuli von der Leyen jako swoją zasługę znowu doznał zawodu. Najwyraźniej zmowa europejskich elit dotyczy jednak europejskich wartości, a nie obsady stanowisk i związanych z tym zobowiązań.
Zamieszczona powyżej skromna lista najbardziej wyrazistych zawodów, z którymi zetknęli się nasi rządzący, jest oczywiście szersza. Można na nią wpisać premiera, który od maja zapowiada z niesłabnącym zaangażowaniem wciąż nieistniejące projekty Polskiego Ładu, brykającego na obrzeżach tolerancji PiS wicepremiera Gowina, niereprezentującego od pół roku nikogo konstytucyjnego ministra Cieślaka, kierującego wirtualnym Komitetem Społecznym rządu wicepremiera Glińskiego, gowinerskiego puczystę-nieudacznika Adama Bielana, niepanującą nad Trybunałem Konstytucyjnym (choć w szanującym niezawisłość sędziów kraju byłoby to naturalne) Julię Przyłębską, niepanującą nad emocjami i językiem Krystyną Pawłowicz i szereg innych osób.
Jeśli jednak wszystkie te osoby naszych rządzących rzeczywiście zawiodły, to może pora spytać, czy nie zawiedli w istocie rządzący, którzy ich wskazali, a teraz żałują?