Poeci często lepiej widzą polityczne niuanse niż wytrawni politolodzy, nie mówiąc o samych politykach. Gdy śledzę komentarze do wizyty niemieckiego rządu w Warszawie, chce mi się śmiać i płakać. Jednak nie jest to śmiech bezmyślny, ani nie jest to płacz rozpaczy. Do refleksji pełnej nadziei skłaniają mnie słowa Wieszcza. Cyprian Kamil Norwid w swoim rapsodzie zatytułowanym "Wanda" wyznaczył oryginalne ramy dla mojego myślenia o współczesnych relacjach Warszawa-Berlin. Romantyczny Mistrz Słowa dostrzegał w języku więcej niż dziennikarz, traktujący mowę li tylko jako narzędzie komunikacji. W wersach o Wandzie, "co nie chciała Niemca", Norwid odkrył nową głębię znaczeniową: By rozpłakać mogła się serdecznie... / To wypłacze one swe milczenie, / Oną serca niewymowną bliznę,/ Oną niemoc, one z-nie-mowlenie- / To wypłacze oną swą niemczyznę!
Oryginalne pojęcia genialnego Poety wyekstrahowane przez Niego z potocznej polszczyzny wymagają choćby krótkiej interpretacji. Zanim przejdę do analizy aktualnych faktów, skupię się przez moment na Norwidowym widzeniu "niemczyzny" jako "niewymownej niemocy" i "z-nie-mowlenia". Autor "Wandy" za punkt wyjścia swego poetycko-filozoficznego traktatu obrał legendę o polskiej księżniczce, bohaterce kronik Wincentego Kadłubka i Jana Długosza. Nie będę tu jednak rozwijał tego polonistycznego wątku, bo interesuje mnie wyłącznie nakreślony przez Poetę nowy zbiór znaczeniowy, specyficzna semantyka. Jak Norwid rozumie "niemczyznę"? To w jego ujęciu synonim bycia "niemym"; "niemiec" to inaczej "niemowa". W tym kręgu słownikowym pozostaje także wyraz "niemota", które jednak ma szerszy zakres, bo oznacza też "fajtłapę", "ciamajdę", "patałacha".
Lingwistyczny wstęp poświęcę jeszcze jednemu frapującemu Norwidowemu neologizmowi, czyli stworzonemu przez Niego nowotwór "z-nie-mowlenie". Rozszerza on granice naszego namysłu nad poetycką "niemczyzną" o element "zdziecinnienia". "Z-nie-mowlenie" jest cofnięciem się do okresu niemowlęcia, czyli etapu dziecięctwa, sprzed umiejętności werbalizacji stanów umysłu, emocji. W wypadku człowieka dorosłego- to syndrom totalnej infantylizacji, absolutnej regresji. Bardzo mnie zaintrygował ten ciąg semantyczny, łańcuch wyrazów bliskoznacznych i słów o podobnych brzmieniach: niemiec, niemoc, niemota, niemowa, niemowlę. Celowo piszę słowo "niemiec" małą literą, bo owa Norwidowa "niemczyzna" ma szersze znaczenie niż wyłącznie etniczna etykietka. Więc są Niemcy i niemcy?
Słowniki języka polskiego o tym nie wspominają, ale ja nie chcę być tutaj correct. Przeciwnie, jak zwykle będę niepoprawny i językowo i politycznie. Nic tak bowiem nie pasuje do gabinetu PO-PSL oraz prezydentury Bronisława Komorowskiego w relacjach z Niemcami jak Norwidowa "niemczyzna". To, co było w czasach rządów Prawa i Sprawiedliwości oraz w okresie przewodzenia państwem przez Lecha Kaczyńskiego jawne, bo nieraz wypowiadane, teraz jest całkowicie przemilczane. Oniemiali z zachwytu klakierzy obecnego, nieudolnego układu władzy, wasalnego wobec Berlina, nie ustają w ochach i achach nad rzekomą idyllą panującą w relacjach III RP - RFN. A polityczny kicz staje się już żenującym spektaklem w związku z żałobą po Władysławie Bartoszewskim. Zafałszowany obraz stosunków z sąsiadami zza Odry dorównuje kreowanemu od lat mitowi tej postaci.
Kabotyństwo medialnych tytułów w stylu Poruszające słowa Angeli Merkel o Władysławie Bartoszewskim. "Brakuje go nam" to signum temporis, znak czasu, w którym króluje propaganda. Kogo i czego brakuje Cesarzowej Europy? Czy tak zbawiennych dla teutońskich agresorów i tak podłych dla polskich ofiar słów? : Mieszkałem w domu pełnym inteligencji. Ale jeśli ktoś z nas odczuwał strach, to nie przed Niemcami. Gdy jakiś oficer zobaczył mnie na ulicy, a nie miał rozkazu aresztowania, niczego nie musiałem się obawiać. Ale polski sąsiad, który zauważył, że kupiłem więcej chleba niż zwykle - to jego musiałem się bać. Sygnał szedł w świat, podkopując prawdziwe relacje między najeźdźcami a podbitym narodem. Gdyby nie czas żałoby- w cywilizacji łacińskiej, której hołduję, wyjątkowy, oddany maksymą de mortuis aut bene aut nihil -rozwinąłbym ten temat-tabu.
Informacje o dzisiejszym stanie uzależnienia Polski od Niemiec ustępują miejsca zwykłym prop-agitkom. Zamiast faktów o podporządkowaniu Polski niemieckim interesom mamy szczeniacką uciechę z odwiedzin rządowej delegacji z Berlina w Warszawie. Geopolityczne doktryny tak potrzebne Polsce- państwu na styku cywilizacyjnych płyt tektonicznych- są zastępowane chóralną prymitywną filogermańską indoktrynacją. Do zacytowanego przeze mnie infantylnego tytułu z portalu onet.pl dodam kolejny przykład Norwidowskiego "z-nie-mowlenia". Oto jak wywiad z szefem niemieckiej dyplomacji Frankiem-Walterem Steinmeierem tytułuje "niezastąpiona" w takich sytuacjach "Gazeta Wyborcza": Berlin demonstruje, jak ścisłe są więzi z Warszawą. Czy wzorem tych najściślejszych więzi jest relacja między boa-dusicielem a kurczakiem?
Bezmyślność takich komentarzy w mediach wiernych władcom III RP jest dla mnie uderzająca: Tylu niemieckich ministrów naraz w Polsce jeszcze nie było. Niemcy chcą w ten sposób pokazać światu, że współpraca z Polską układa się idealnie. Pomówmy zatem o konkretach, jak lubią rozmawiać Niemcy. W wielu publikacjach można znaleźć peany na cześć kwitnącego polskiego eksportu do naszych zachodnich sąsiadów. Jeśli jednak przyjrzeć się strukturze towarów sprzedawanych partnerom zza Odry widać jak podrzędny charakter ma gospodarka w naszym kraju. Za zachodnią granicę wysyłamy głównie komponenty do wytwarzanych tam produktów w świetnie prosperujących firmach. Produkty te są potem eksportowane z Niemiec. Największy udział mają w tym elementy związane z sektorem samochodowym jak i same auta, tylko składane u nas.
Eksport to dobry ale nie jedyny obraz tych niesymetrycznych relacji. Polska jest upośledzona, co więcej coraz bardziej upośledzana. Komponenty, elementy oraz sub-produkty czyli -trywializując- śrubki, klamki i krasnale, to nie jest chyba szczyt naszych gospodarczych ambicji? Czy mamy się wiecznie godzić na bycie dla Niemiec niemotą? Kimś, kto jest w stanie coś tam zrobić, ale generalnie jest raczej nierozgarnięty i wciąż nieco ... opóźniony w rozwoju? Zasadnicze pytanie brzmi, czy w tak ustawionych relacjach jesteśmy w stanie kiedykolwiek wyrwać się spod niemieckiej dominacji? Mam często wrażenie, że obecne pseudo-elity w Polsce zatykają sobie uszy na tak postawiony problem. Zadam więc brutalne -niewymowne- pytanie: czy nasz germański Anioł Stróż pozwoli nam kiedykolwiek na wybicie się na państwową samodzielność: tę gospodarczą oraz tę polityczną?
Zamilczeć takie kwestie chcą za wszelką cenę neokolonialne władze etnicznego terytorium w dorzeczu Wisły i Odry. Norwidową "niemczyzną" pragną zarazić wszystkich Polaków warstwy uprzywilejowane w III RP, przez przenikliwych krytyków nazywane często kompradorskimi. Przypomnę, że kompradorem nazywano dawniej miejscowego kupca w kraju kolonialnym, pośredniczącego w kontaktach handlowych z metropolią; albo członka zamożnej burżuazji w krajach kolonialnych. Tak zachowuje się w lwiej części miejscowa władza centralna i lokalna, zwłaszcza na terenach Polski zwanych dawniej Ziemiami Odzyskanymi. Taki jest też niestety modus vivendi w relacjach Niemcami większości tzw. opiniotwórczych kręgów w naszym kraju. Widać to bardzo często w histerycznych reakcjach na jakiekolwiek próby wyeksplikowania, na czym winien polegać prawdziwy interes Polski wobec coraz bardziej asertywnej postawy Niemiec i to nie tylko w samej Unii Europejskiej.
Gdy dziś w mediach PRL bis w opisie wizyty niemieckiego rządu w Warszawie dominuje ton, który - jako nie najmłodszy już przedstawiciel żurnalistycznej kasty - kojarzę z późnymi latami dekady Edwarda Gierka, wypełnionymi obleśną klaką dla wizytatorów z Moskwy, zastanawiam się, jak długo jeszcze będzie trwał ten stan? Przypominam sobie kuriozalną sytuację, kiedy były premier Jarosław Kaczyński cztery lata temu zasugerował oczywistą prawdę, że kanclerstwo Angeli Merkel nie było wynikiem czystego zbiegu okoliczności, odezwały się zupełnie oszalałe głosy w III RP, od bałwochwalczego listu pod adresem Cesarzowej Europy byłych szefów dyplomacji - Cimoszewicza, Rotfelda, Olechowskiego, Rosatiego i Bartoszewskiego - po ataki "medialnych gwiazd" w rodzaju Tomasza Lisa i Jarosława Gugały na lidera polskiej opozycji, który śmiał napaść na "św. Anielę".
Łatwość i przewidywalność takich reakcji musi zaskakiwać. To jak polityczne odruchy warunkowe, propagandowe reakcje w stylu sowieckich eksperymentów Iwana Pawłowa! Przypomniałem sobie te symptomatyczne u nas sytuacje nie tylko z powodu "nasiadówki" niemieckiego i polskiego gabinetu w Warszawie. Tak się złożyło, że zanim usłyszałem o tej międzyrządowej sesji, przeczytałem głośną książkę Ralfa Georga Reutha i Güntera Lachmanna "Pierwsze życie Angeli M." W odróżnieniu od bałwochwalstwa panującego w Polsce, ci dwaj niemieccy autorzy nakreślili portret obecnej kanclerz daleki od jakiejkolwiek idolatrii. Powiem więcej, opisany w tym tomie przebieg jej życia w NRD, potem w okresie tak zwanej transformacji, a następnie w zjednoczonych Niemczech potwierdza sugestię prezesa Kaczyńskiego, wbrew dyżurnym polskim "pieseczkom" wiecznie targającym go za nogawki!
Obraz córki "czerwonego pastora" Horsta Kasnera, krytyka kapitalistycznych Niemiec Zachodnich, zaangażowanej od najmłodszych lat w działalność w komunistycznych organizacjach takich jak FDJ (Freie Deutsche Jugend, Wolna Młodzież Niemiecka), dziewczyny zafascynowanej kulturą i językiem rosyjskim, daje do myślenia. Jako ‘propagandystka’ (...) uczestniczyła w szkoleniach i przekazywała studentom wiedzę na wyznaczone tematy polityczne zgodne z programem tzw. roku studenckiego FDJ - czytamy w biografii Merkel. Bardziej jednak niż zaangażowanie ideologiczne w NRD zaintrygował mnie jej "image". Mimo aktywności udało jej się zachować wizerunek "człowieka bez właściwości", wtapiającego się w tło, jakby przez te lata opanowała umiejętność doskonałej mimikry.
Szara myszka z grzeczną fryzurą, niewyróżniająca się, choć ambitna, stopniowo pnąca się po szczeblach kariery, nie bez pomocy politycznych przyjaciół z NRD, uwikłanych we współpracę ze Stasi - oto kim była ta zagadkowa postać, dziś najbardziej wpływowa kobieta Europy. Jej potęga jest dla mnie wielką zagadką, nawet nie tyle ta jej moc wewnętrzna, wewnątrz-niemiecka. Intryguje mnie wpływ Merkel na unijnych poddanych, przy jednoczesnym wyraźnym kompleksie Władimira Putina, kagiebisty za czasów NRD rezydującego w Dreźnie. Dla mnie to Anty-Wanda, bohaterka nowej, odwróconej wersji rapsodu Norwida, skazująca wasalne, kompradorskie elity III RP na odebranie samodzielnego głosu. Marzę o tym, by rozpłakać mogła się serdecznie i wypłakać to swoje milczenie, starą serca niewymowną bliznę, polską niemoc, nasze z-nie-mowlenie. Niech wypłacze tę naszą niemczyznę!