Polska jest jak okręt, który znów jest zmuszany do niebezpiecznego manewrowania pomiędzy dwiema potężnymi skałami. Piszę „znów”, bo w podobnej sytuacji geopolitycznej nasza Ojczyzna znalazła się w latach 30. XX wieku. Nasz kraj jak statek został wepchnięty w groźną cieśninę między wrogimi nam monstrami: hitlerowskimi Niemcami, a stalinowską Rosją. Wiemy, czym to się skończyło: utratą niepodległości, która nawet po zakończeniu II wojny światowej, przeciągnęła się aż do 1989 r.
W naszych czasach wzburzone fale globalnej polityki zwiastują niebezpieczeństwo kolejnego, jeszcze straszniejszego sztormu, bo wciąż krąży nad całym światem widmo atomowej zagłady. Jednak to nie tylko taka, być może ostateczna, anihilacja rodzaju ludzkiego powinna nam spędzać sen z powiek. Nawet dużo niższe szczeble na "drabinie eskalacyjnej" mogą być dla naszego państwa zabójcze.
Owszem, nie jesteśmy najbiedniejszym krajem na świecie, według wielu obiektywnych wskaźników Polska to całkiem nieźle radzący sobie obszar na Ziemi, i wbrew powszechnemu marudzeniu, cesze chyba nam wrodzonej, a także będącej wypadkową politycznych niechęci i partyjnych podziałów, nie mamy się naprawdę czego wstydzić na tle innych państw, nawet w bogatszej od nas i mniej dotkniętej przez historyczny los Europie Zachodniej. Jednak przesadne nasze malkontenctwo to jedno, a świadomość naprawdę trudnej sytuacji to drugie. Dlatego właśnie użyłem tradycyjnego toposu "Ojczyzny-okrętu" obecnego choćby w "Kazaniach Sejmowych" Piotra Skargi: Gdy okręt tonie, a wiatry go przewracają, głupi tłomoczki i skrzynki swoje opatruje i na nich leży, a do obrony okrętu nie idzie, i mniema, że się sam miłuje, a on się sam gubi. Bo gdy okręt obrony nie ma, i on ze wszystkim, co zebrał, utonąć musi. Czy my w Polsce nie jesteśmy tymi "głupimi" z kazania Skargi, leżącymi w kajutach i obejmującymi troskliwe własne tłumoczki, gdy łupinka Ojczyzny wznosi się i gwałtownie opada na ogromnych falach? I jak bronić tej naszej państwowej nawy? Górnolotnie to brzmi, ale sytuacja jest bardzo poważna, więc ironię zostawmy sobie może na lepsze czasy, dobrze?
Uderzę w wysoki ton, w formie skargi. To aż niewiarygodne dla mnie, kiedy obserwuję szamotaninę na pokładzie Polski. Porzućmy kpiarską postawę, pełną pogardy do polityków i szerzej polityki jako takiej. Jeśli to czas na kabarety, to z aluzjami serio, bardziej wymagającymi. Najlepiej jednak, jeśli bez głupich uśmieszków i prymitywnych pyskówek podyskutowalibyśmy publicznie o tym, co może nas czekać, co nam grozi i jak temu zaradzić. Czy kampania wyborcza nie powinna nareszcie zmienić swojej formuły? Czy nie wyczerpał się już definitywnie wulgarny styl okładania się retorycznymi kłonicami i epitetami prymitywnymi jak cepy? Przecież nasi przedstawiciele - w Sejmie i w Senacie, w rządzie i w opozycji - potrafią od czasu do czasu wznieść się ponad partyjne sprawy i sprawki, i podnieść poziom debaty. Nie zawsze to jest słynna fraza "ja pani, panu nie przeszkadzałam, nie przeszkadzałem", albo inny bardziej dosadny przytyk. Bywa, że pojawiają się kulturalne określenia, jak to nawiązujące do Homera: "Polska znalazła się między Scyllą i Charybdą". Trafnie opisuje ono naszą obecną pozycję.
Mitologiczna Scylla była piękną dziewczyną. Jednak pod wpływem czarów zamieniła się w morskie monstrum - sześć dzikich psów wyrosło z jej pachwin. Charybda była boską córką, jednak za karę za chciwość została zamieniona w potwora "pochłaniającego i wypluwającego masy morskiej wody wraz z okrętami". Może to odległa asocjacja, ale obie postacie, znane choćby z homeryckiej "Odysei", przypominają mi Unię Europejską marzącą o "autonomii" w sojuszu z chińskim smokiem (czytaj: wypowiadającej posłuszeństwo Amerykanom) oraz Stany Zjednoczone - żarłocznego globalnego hegemona, który korzysta ze swej mocarstwowej pozycji w twardy i bezwzględny sposób.
Czy najnowsza sekwencja zdarzeń może być przesłanką do przypuszczeń, że rodzi się kolejny globalny podział? Do tej pory wielu, w tym mnie, wydawało się, że nowa "zimna wojna", która rozpoczęła się 24 lutego 2022 roku wraz z pełnoskalową inwazją Rosji na Ukrainę, na nowo prowadzi świat do układu dwubiegunowego, niejako powtórki z historii, bo po jednej stronie będą demokratyczne państwa Zachodu ze Stanami Zjednoczonymi na czele, a po drugiej autokratyczne i autorytarne reżimy w Moskwie i Pekinie wraz z akolitami (oraz krajami zachowującymi labilną postawę, manewrującymi między tymi zwartymi blokami).
Wizyta prezydenta Francji i szefowej Komisji Europejskiej, Niemki Ursuli von der Leyen w Pekinie, zburzyła tę prostą układankę. "Gaullistowska" polityka Emmanuela Macrona, mocno akcentowany dystans wobec Amerykanów i ukłony pod adresem Chin, które zaprocentowały gospodarczymi kontraktami, postawiły pod dużym znakiem zapytania dotychczasowe wyobrażenia o trudnej, ale jednak spoistości Zachodu. Czy demokratyczna Europa Zachodnia, poważnie dotknięta negatywnymi ekonomicznymi efektami wojny, zawrze strategiczny sojusz z komunistycznymi Chinami? Czy Francja i Niemcy zdecydują się na mocny gest "wybicia się na niepodległość" od Stanów Zjednoczonych? Czy ta "strategiczna europejska autonomia" nie będzie w efekcie prowadziła do podległości wobec chińskich, eurazjatyckich wizji gospodarczych, a może nawet geopolitycznych? Czy te coraz ściślejsze więzi nie doprowadzą do swoistej ustrojowej "konwergencji" Zachodu Europy z azjatyckim Dalekim Wschodem? A przecież nie da się tego zrealizować bez Rosji. Czy odradza się model ścisłej współpracy na linii Bruksela-Paryż-Berlin-Moskwa-Pekin? Czy przystopowana dynamika Jedwabnego Szlaku wróci do poziomu sprzed rosyjskiej inwazji i sprzed pandemii?
Gdzie w tym układzie jest miejsce dla Warszawy? Jest w tym związku w ogóle jakakolwiek samodzielna rola dla Polski? A z drugiej strony, czy jesteśmy do końca pewni, że Waszyngton zawsze będzie nad nami roztaczał geostrategiczny parasol? Co jeśli Amerykanie przyparci do muru przez rysującą się nową koalicję państw Eurazji będą musiały pójść na daleko idący kompromis? Przecież amerykański reset z Rosją w 2009 r. był sprawką Demokratów z prezydentem Barackiem Obamą i szefową dyplomacji Hillary Clinton, a obecny przywódca Stanów Zjednoczonych Joe Biden był wówczas wiceprezydentem? Czy Ameryka nie objawi znowu swojego proteuszowego charakteru, czy znów nie zmieni radykalnie swoich priorytetów w polityce zagranicznej? Czy nie będzie próbowała przeciągnąć Rosji na swoją stronę, zagrożona francusko-niemiecko-chińskimi dealami? A my? Czy znów będziemy jedynie monetą, którą się płaci tym, czy tamtym? Czy, jak to już nie raz bywało, Polska będzie tylko piłką przekopywaną z jednej połowy globalnego boiska na drugą?
Czy to tylko moja fantasmagoria? Czy przesadzam? Czy takie dyskusje toczą się w gronie naszych elit politycznych? Czy nasi przedstawiciele po dwóch stronach partyjniackiej barykady w ogóle rozmawiają ze sobą na ten temat? Marzyłbym o takiej orkiestracji, niekoniecznie jawnej, prowadzonej w zaciszu gabinetów pomiędzy stronnictwami - totalnie prounijnym, profrancuskim, proniemieckim a grupą, która jedyną szansę i nadzieję na Polski, zupełnie bezalternatywnie, widzi w ścisłym związku ze Stanami Zjednoczonymi. A tak prywatnie - pragnę taką prawdziwą debatę, na równych prawach na jakimś neutralnym gruncie, obejrzeć i usłyszeć w najbliższym czasie w naszym kraju. Czy to mrzonka?
A przecież wszyscy możemy zaobserwować jak bardzo zmienia się świat, chociażby jak gwałtowny rozwój Sztucznej Inteligencji - a to tylko jedno novum- wymusza paniczne chwilami reakcje. One nie wynikają wyłącznie z futurologicznych koncepcji osiągnięcia punktu "technologicznej osobliwości" i groźby opanowania ludzkości przez twory AI. W grę wchodzą całkiem realne apokaliptyczne scenariusze: wojny totalnej nowego typu. Nie chodzi tylko o Artificial Intelligence. Już do publicznej wiadomości przedostają się informacje o kosmicznym froncie w Ukrainie. To są prawdziwe "Gwiezdne Wojny".
Żyjemy w XXI wieku, a odnoszę wrażenie, że zatrzymaliśmy w myśleniu o polityce w poprzednim stuleciu. A tu coraz większa grupa ekspertów przewiduje podział świata na dwie odizolowane hemisfery, dwie autonomiczne, niemal autarkiczne półkule, szczelne dla drugiej strony, oparte na własnych technologiach, funkcjonujące zgodnie z odmiennymi regułami politycznymi, innymi zasadami inżynierii społecznej, a nawet rozliczające się w osobnych systemach finansowych. Co jeśli upadnie monopol dolara, co jeśli padnie Globalny Minotaur (jak znów w nawiązaniu do mitologii Grek Janis Warufakis określa ład finansowy narzucony światu przez zwycięskie w II wojnie Stany Zjednoczone)? A jeśli wraz dopuszczeniem do Europy wbrew woli USA chińskich technologii w komunikacji, podważony zostanie fundament Paktu Północnoatlantyckiego? Czy zwolennicy koncepcji Macrona biorą to pod uwagę? Przecież dla Francji Rosja praktycznie nie stanowi zagrożenia, jak uważają w Paryżu. A Niemcy? Czy nie przebierają nogami, by powrócić do współpracy ze swym niedawnym rosyjskim partnerem strategicznym? Jakież perspektywy rozwoju dawały im te gaz-rury na dnie Bałtyku! Taka strata! Czy zatem Polska może dziś w pełni na kogokolwiek liczyć?
Warto o tym otwarcie podyskutować publicznie w naszym kraju. Czy to realne zagrożenie, że Polska faktycznie znajdzie się pomiędzy Scyllą i Charybdą - dwoma geopolitycznymi kolosami? Czy trafimy nieprzygotowani i osłabieni wewnętrznymi kłótniami pomiędzy dwie napierające na siebie monstrualne skały: Amerykę i Eurazję? Czy to możliwe, by samodzielnie manewrować, prowadzić subtelną grę z takimi mocarnymi podmiotami? Zapytam wprost: czy w dzisiejszych czasach bezpieczniej orientować się na nową zachodnioeuropejską linię geopolityczną wbrew interesom USA, czy wybrać strategiczny sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, kosztem relacji z najmocniejszymi unijnymi graczami - Niemcami i Francją? Osobiście coraz mniej w to wierzę, że można pogodzić obie te racje. Będzie poważna debata? Czy rząd i opozycja jest na nią gotowa? Choćby w ramach kampanii wyborczej?
To nie kazanie, żaden ze mnie Skarga. Po prostu wolałbym usłyszeć od obu stron takie bardzo czytelne, rozumowe wskazanie, niż wysłuchiwać bez przerwy wzajemnych, pełnych emocji skarg.