Wrócę jeszcze do samego przebiegu ataku szczytowego. Jest 5:15 rano, 5 marca, budzicie się 2-3 godziny wcześniej, żeby wszystko przygotować. Wychodzicie z namiotów, zaczynacie się wspinać, co się dzieje dalej? Jak się czujecie, jak ten atak przebiega, czy coś was zaskakuje po drodze?
Jesteśmy w dobrych nastrojach, jest piękna pogoda, czujemy się silni. Maciej Berbeka nadał bardzo dobre tempo na początku. Zaskoczyło nas to, że mieliśmy do pokonania dwie skomplikowane szczeliny, które wymagały trudnego, technicznego wspinania. Mimo to wszystko szło sprawnie, i przede wszystkim pogoda była wspaniała. Problemy zaczęły się na grani szczytowej - wspinaczka zajęła dużo więcej czasu niż zajmuje latem.
Mam takie poczucie, że ten szczyt nas tak trochę wciągnął w pułapkę. Przez to, że były idealne warunki pogodowe my nie mieliśmy podstaw, nie mieliśmy przesłanek do tego, żeby podjąć decyzję o odwrocie. Zawrócenie na pół godziny czy na godzinę przed osiągnięciem celu i zaprzepaszczenie kilkuset godzin pracy to jest bardzo trudna decyzja. Był tylko jeden czynnik, który działał przeciwko nam. To był czas. Natomiast my już w bazie, przed atakiem szczytowym, liczyliśmy się z tym, że prawdopodobnie będziemy musieli schodzić po nocy.
Kluczowy moment nastąpił zaraz przed przedwierzchołkiem Rocky Summit. Wtedy Krzyś Wielicki po raz kolejny odezwał się do mnie przez radio i zażądał stanowczo, żeby zgłosił się Maciek, chciał rozmawiać z Maćkiem jako najbardziej doświadczonym, takim nieformalnym liderem tego zespołu szczytowego. Krzysiu wtedy zasugerował, że jest późno, że może powinniśmy zawrócić. Maciek Berbeka odpowiedział, że nie, że przyjechaliśmy tu po to, żeby zdobyć szczyt.
Mam takie poczucie, że to był moment, w którym każdy z nas musiał spojrzeć w głąb siebie. Każdy z nas zdawał sobie sprawę, że jest późno i każdy musiał sam indywidualnie podjąć tę decyzję, czy idzie do góry czy zawraca. Ja miałem pełną świadomość tego, że to jest gra o najwyższą stawkę. Zarówno w aspekcie pierwszego zimowego wejścia, jak i ryzyka z tym związanego. Decyzja podjęta przez nas na Rocky Summit nieodwracalnie zaważyła na naszym życiu. Decydując się przejść ten Rocky Summit i podążyć w stronę szczytu, wiedzieliśmy, że wchodzimy w teren zupełnie nieznany. Wiedzieliśmy, że jest to sytuacja bezpośredniego zagrożenia życia.
Co więcej, ja w ataku szczytowym, również po tej komunikacji między Krzyśkiem a Maćkiem, liczyłem ten czas i wiedziałem, że go brakuje. I jakbym nie liczył, wychodziło na to, że będziemy schodzić po ciemku. Rzuciłem takie zdanie: "Chłopaki, może powinniśmy zawrócić?". Wiem, że Artur nie usłyszał tego, co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że mamy kilka warstw na głowie. Tomek i Maciek mnie usłyszeli. Maciek tylko popatrzył na mnie, wziął czekan i rozpoczął wspinaczkę. Ani ja, ani Tomek, ani chyba Artur nie czuliśmy się władni, aby decydować o tym, czy cały zespół powinien zawrócić. Mogliśmy zadecydować tylko za siebie.
Ja też miałem takie poczucie, że skoro Maciek Berbeka, najbardziej doświadczony uczestnik tego ataku, ponad 50-letni, mówi: "Idziemy, damy radę", to gdzie ja, młody szczyl wspinaczkowy, będę mu mówił, że nie damy rady. Co więcej, było to też w jakimś sensie zobowiązujące, że skoro Maciek uważa, że jesteśmy w stanie to zrobić, to tym bardziej ja jestem w stanie to zrobić, skoro jestem młodszy i też znany z tego, że w górach jestem silny. Ja podejmowałem decyzję za siebie, czy chcę iść do góry czy nie. Decyzję za zespół podejmował lider wraz z Maćkiem Berbeką.
Idziecie granią, wspinacie się, jesteście na wysokości 8000 metrów. W którym momencie ten dystans między wami zaczyna się zwiększać?
Dokładnie w tym momencie, o którym przed chwilą mówiłem, czyli po tej łączności, kiedy została podjęta decyzja o ataku. Ja właśnie po takiej introspekcji, spojrzeniu w głąb siebie, stwierdziłem, że dobrze, idziemy, ale ja w takim tempie nie jestem w stanie wejść, jest mi po prostu za zimno, a poza tym jest za mało światła. Miałem takie poczucie, że rozpoczyna się wyścig - wyścig o szczyt i o życie. Każda stracona sekunda zwiększa ryzyko, że my z tej góry nigdy nie zejdziemy.
Dokładnie po tej rozmowie rozwiązaliśmy się z Arturem, chwilę później rozwiązał się Maciek z Tomkiem i zaczęła się tak naprawdę samotna walka każdego z nas z tą górą. Każdy z nas wiedział, w jakich jest warunkach, i dla każdego z nas idea czekania na kogoś, czyli postoju na przykład 15-minutowego, była równie abstrakcyjna i równie niemożliwa.
Jestem krytykowany za to, że zostawiłem chłopaków, zostawiłem partnerów. I można to tak nazwać, można tak na to spojrzeć. Co więcej, ja schodząc już ze szczytu prawdę mówiąc nawet nie rozważałem tego, żeby na chłopaków czekać. To była opcja, którą z gruntu odrzuciłem. Dlatego, że mi w głowie nie mieściło się to, że mógłbym 15 minut stanąć i czekać. W moim mniemaniu, nie wiem na ile prawidłowym, postój dłuższy niż 15 minut byłby bezpośrednim zagrożeniem życia. Co więcej, w momencie, kiedy ja schodziłem ze szczytu, mijałem chłopaków, rozmawiałem z nimi, z każdym krótko, oni doskonale zdawali sobie sprawę, że ja schodzę, że nie będę czekał i nie przyłączyli się do mnie. Nie zawrócili, wiedząc, że są sami. Podjęli tę decyzję o wejściu na szczyt. Ja myślę, że powinniśmy ją uszanować.