„W tym filmie pokazane jest, jak człowiek stara się zachować godność i szacunek dla drugiej osoby nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach” – mówi w rozmowie z PAP aktor Jerzy Walczak, który wystąpił w roli rabina w nagrodzonym Złotym Globem i nominowanym do Oscara węgierskim filmie "Syn Szawła". „Mimo mroku tej historii, widzę w niej coś takiego: światełko człowieczeństwa i humanitaryzmu. To jest dla mnie bardzo ważne” – podkreśla.

Z pierwszych rozmów wynikało, że akcja rozgrywa się w czasie II wojny, być może w obozie koncentracyjnym, i że producenci szukają aktorów, którzy będą mówić w filmie w oryginalnych językach. Na przykład jeśli jest rola dla Żyda mówiącego w jidysz, grać ma ją aktor ze znajomością jidysz, a na przykład rolę więźnia pochodzącego z Węgier kreować ma aktor mówiący po węgiersku - wspomina Walczak. Że film skoncentrowany będzie na ludziach z Sonderkommanda dowiedziałem się dopiero na castingu, gdy reżyser przyjechał do Warszawy i prowadził z nami indywidualne rozmowy - dodaje.

Przed przyjazdem na plan "Syna Szawła" byłem przekonany, że będziemy grać w neutralnych scenografiach. Że będzie wiadomo, iż to się dzieje w Auschwitz, ale że będą to mimo wszystko stworzone na potrzeby filmu wnętrza neutralne. Z takim wyobrażeniem jechałem na zdjęcia - opowiada aktor wspominając pracę na planie pod Budapesztem. Gdy przyjechałem na plan, okazało się, że jest tam odtworzony fragment obozu i to ten najbardziej drastyczny. Czyli: piece krematoryjne, komora gazowa, przebieralnia, rozbieralnia. Odtworzono to bardzo realistycznie. Zrobiło to na mnie wstrząsające wrażenie - dodaje. W pierwszym momencie miałem wrażenie, że chcę uciekać. Później było - powiem coś strasznego - zainteresowanie. Ja się przyglądałem. Zacząłem nawet czytać instrukcje, jak się obsługuje piece krematoryjne, bo takie instrukcje istnieją, bardzo szczegółowe. To było przerażające. Naprawdę to było straszne, bo na dodatek na filmowym planie piece te były rozpalane, był w nich płomień - przyznaje Walczak.

(mn)