„To film, który można odrzucić. On dzieli – jak każdy inny. Ale oskarżenia o antysemityzm i nie tylko – słyszałam, że ten film jest antykatolicki – są dla mnie absurdalne” – mówi o „Idzie” Pawła Pawlikowskiego odtwórczyni tytułowej roli, Agata Trzebuchowska. „Film jest osadzony w konkretnych realiach historycznych, ale to nie jest film rozliczeniowy. On jest o dwóch postaciach uwikłanych w historię. Trzeba umieć to rozróżniać” – podkreśla.
Maciej Nycz: Zagląda pani jeszcze czasem do tej kawiarni, w której wypatrzyła panią Małgośka Szumowska? Zastanawiałem się, czy powtarzanie tej historii nie obrzydziło pani tego miejsca.
Agata Trzebuchowska: Nie, ta historia nie obrzydziła mi tego miejsca (śmiech).
Czy na którymś etapie - zdjęć próbnych, rozmów z Pawłem Pawlikowskim - dostała pani informację, że do roli Idy typowano kilkaset aktorek?
Dotarła do mnie ta informacja. Nie pamiętam, na jakim etapie, chyba dosyć późno i dobrze, bo pewnie zadziałałoby to onieśmielająco.
A co ostatecznie przekonało panią do wejścia w ten projekt?
Nie wahałam się długo. Znałam filmy Pawła Pawlikowskiego. Szalenie mnie interesował i jako twórca, i jako człowiek. Kiedy się spotkaliśmy, natychmiast poczułam zaufanie. Rozumiałam jego pomysły i chciałam się sprawdzić w takiej sytuacji.
Mówi się, że scenariusze Pawlikowskiego to są strzępy, fragmenty, wielokrotnie zmieniane już w trakcie pracy. Przy "Idzie" było tak samo? Na ile ta historia, którą pani zobaczyła w scenariuszu jest tą samą, którą my widzieliśmy na ekranach?
Scenariusz, który dostałam na początku, różni się bardzo od tego, co widzowie mogą zobaczyć na ekranie. On powstawał każdego dnia od nowa. To był wynik naszych wspólnych prac, pomysłów, długich rozmów...
A taka sytuacja ułatwiała czy utrudniała pracę?
To było duże ułatwienie. Nie jest tak, że Paweł był niestabilny w swoich pomysłach. Zmiany były naturalnym efektem spotkania naszej trójki - mam na myśli Pawła, Agatę Kuleszę i siebie.
Czyli miała pani przestrzeń, na własną intuicję, pomysły?
Tak, jak najbardziej. Paweł bardzo brał pod uwagę wszystko, co czułam i myślałam.
A buntowała się pani czasami? Miała pani ochotę powiedzieć: "Słuchajcie, to nie ma sensu!" albo po prostu "Ja mam dość!"?
Troszkę się buntowałam (śmiech). Jak nie czułam pewnych rzeczy, mówiłam o tym. Nie jestem aktorką i nie mam narzędzi, żeby ograć coś, co wydaje mi się nieszczere.
Kto był dla pani największym wsparciem na planie? Można odnieść wrażenie, że Agatą Kuleszą uzupełniałyście się perfekcyjnie.
Trochę tak było. Z Agatą znalazłyśmy wspólny język. Bardzo mi pomagała. Grała pode mnie - wiedziała, jakie emocje ma we mnie wywoływać i jak to zrobić. Mogłam bez problemu wejść z nią w dialog. Cały czas czułam wsparcie.
A miała pani gdzieś z tyłu głowy taką obawę, że wystarczy drobne niedopatrzenie i Ida będzie sztuczna? Gdyby tutaj coś nie zagrało, straciłyby też inne postacie. One wszystkie, mam wrażenie, definiują się w dużej mierze właśnie wobec Idy...
Ja mam wrażenie, że jest odwrotnie i to ona definiuje się w relacji z innymi. Właśnie dlatego ta postać była tak trudna do uchwycenia. Ida jest białą kartą. Kiedy ją poznajemy, nie wie o sobie nic. Zostaje wyrwana z wąskiego kontekstu i wrzucona w kompletnie inny. Musi szukać siebie. Robi to w relacjach z ciotką, z saksofonistą...
Ma pani takie poczucie, że - jakkolwiek pretensjonalnie to nie zabrzmi - przygoda z "Idą" coś w pani zmieniła, sprowokowała do jakichś wcześniej niezadawanych pytań?
Nie wiem, czy zmieniła. Na pewno jest dla mnie szalenie istotna i wciąż obecna. Ale nie mogę powiedzieć, żeby moje życie się jakoś całkowicie przewartościowało.
A co z kontrowersjami wokół "Idy"? Z jednej strony słyszy się, że ten film pokazuje, jak słabe było "Pokłosie" i jak o rzeczach trudnych można mówić pięknie i z wyczuciem. Ale są też oskarżenia - np. o antysemityzm.
Ja odcinałam się od tych dyskusji, ale te głosy do mnie doszły. Przyznaję, że jest mi trochę przykro. Uważam, że to jest film, który można odrzucić. On dzieli - jak każdy inny. Ale oskarżenia o antysemityzm i nie tylko - słyszałam, że ten film jest antykatolicki - są dla mnie absurdalne. Co to znaczy? To nie jest film o Żydach czy katolikach, tylko o dwóch postaciach, które są uwikłane w różne konteksty. To jest ich historia - nie Żydów czy Polaków. Nie lubię takiego upraszczającego upolityczniania. To pokazuje, jak trudno jest robić sztukę w Polsce, gdzie wszyscy są tak skoncentrowani na krzywdzie, że we wszystkim się jej doszukują.
Bo pokutuje przekonanie, że jeżeli powstaje film, to on musi być albo przeciwko komuś, albo rozliczać kogoś.
Tak, a to nie jest film rozliczeniowy.
Czyli rozumiem, że on dla pani jest bliższy jakiejś opowieści, przypowieści?
Ten film się cechuje dużą uniwersalnością, choć oczywiści jest osadzony w bardzo konkretnych realiach historycznych, które kształtują postaci. Od tego nie można się odciąć, ale to nie jest film rozliczający się z historią. To jest film o dwóch postaciach uwikłanych w historię. Trzeba umieć to rozróżniać.
Aktorką pani nie jest i nie zamierza być. Ale rozumiem, że jeśli kiedyś pojawi się jakaś ciekawa propozycja - choćby to miał być następny film Pawła Pawlikowskiego - to może pani spróbować jeszcze raz.
Paweł Pawlikowski jest chyba pierwszą osobą, która nie myśli o mnie jako o aktorce i dobrze wie, że nie zamierzam robić kariery w tej dziedzinie. Choć oczywiście się nie zamykam. Nie myślę o aktorstwie, ale gdyby była okazja wzięcia udziału w równie wartościowym projekcie to pewnie chętnie bym się znowu sprawdziła.
Interesuje się pani reżyserią. Jeżeli ktoś chciałby poznać Agatę Trzebuchowską od tej strony, to co powinien zrobić, gdzie pójść? Jest takie miejsce?
Nie, to są na razie luźne pomysły. Myślę o reżyserii teatralnej bardziej niż filmowej. Współpracuję z grupą teatralną "Teraz Poliż", razem pracujemy nad spektaklem. To jest mój pierwszy projekt, więc zobaczymy, co z tego będzie.
Na co dzień studiuje pani MISH na Uniwersytecie Warszawskim. Pogodzenie studiów z filmem było dużym problemem?
Wzięłam urlop dziekański. To było konieczne rozwiązanie, bo cały czas byłam poza Warszawą.
Od premiery filmu często się zdarza, że urywa się pani z zajęć, bo jest jakiś festiwal, jakiś pokaz?
Trochę tak jest. To też jest bardzo przyjemne, zwłaszcza kiedy można gdzieś pojechać na parę dni. Traktuję to także jako formę relaksu i cieszę się, że ten okres jeszcze trwa.
A z ludźmi poznanymi na planie utrzymuje pani kontakt?
Tak. Z Pawłem Pawlikowskim częściej, Agata Kulesza jest szalenie zajęta - prawie nigdy jej nie ma w Warszawie. Bardzo się cieszę, bo w trójkę jedziemy na początku grudnia do Marrakeszu, by promować "Idę".
I jeszcze na koniec - jak się pani słucha, to trudno nie zwrócić uwagi na jakieś ogromne uporządkowanie, poukładanie. I trudno nie zapytać po prostu: Skąd się to bierze?
Nie wiem, czy to jest kwestia poukładania. Ja bym tego tak nie nazwała. Wydaje mi się, że po prostu nie jest dobrze definiować się, w oparciu o to, co się robi. Ja nie miałam i nadal nie mam takiego ciśnienia. Nie myślałam o aktorstwie. Weszłam w pracę nad "Idą" intuicyjnie. Jak się okazało, że to wszystko się zaczyna dziać, to oczywiście, byłam w pełni zaangażowana, podekscytowana... Ale to się kończy. Zaczyna się coś innego. Chyba udaje mi się zachować dystans, a to bardzo ułatwia funkcjonowanie.
Czyli wyznaje pani zasadę: "To, że zagrałam w filmie, nie znaczy, że jestem aktorką; to, że interesuję się reżyserią, też o niczym nie przesądza... Po prostu jestem sobą, jestem Agatą".
Tak. Robię rzeczy, które mnie interesują, które wydają mi się ciekawe w tej chwili. Nie wiem, co będę robiła za 10 lat i nie staram się tego planować, wyznaczać kolejnych etapów do pokonania. Zwariowałabym, gdybym tak robiła. Staram się podchodzić do tego wszystkiego naturalnie i szczerze, a przez to chyba bardziej szczerze się tym cieszyć.