To ostatnia prosta przed wyborami parlamentarnymi w Wielkiej Brytanii. Już w najbliższy czwartek Brytyjczycy wybiorą nowy parlament, a zwycięska partia ukonstytuuje rząd. Po pierwszej turze wyborów parlamentarnych we Francji, oczy Europy, zwrócone są na Wyspy Brytyjskie.
Od 14 lat polityczne wahadło pozostawało na Wyspach Brytyjskich po prawej stronie - nie w rejonie radykalnej konserwatyzmu, radykalnej ultraprawicy, ale zdecydowanie po stronie rządzących Torysów, partii która w roku 2019 pod wodzą premiera Borisa Johnsona zdecydowanie wygrała ostatnie wybory i zdołała przygotować kraj do brexitu - najbardziej dramatycznego zdarzenia w sensie politycznym od dziesięcioleci.
Ale ostatnie lata doprowadziły do olbrzymich zmian w społecznych nastrojach. Przyczyniło się do tego postępowanie samego Borisa Joshnsona, który zmuszony został do opuszczenia biura na Downing Street w atmosferze skandalu, a jego następczynią została premier Liz Truss, która nierozsądną polityką fiskalną w 49 dni zdołała zepchnąć brytyjską gospodarkę na skraj przepaści. Wielka Brytania utraciła zaufanie międzynarodowych rynków finansowych, spadała wartość funta, a zarazem wzrósł koszt spłacania kredytów mieszkaniowych. To najbardziej uderzyło przeciętnego Brytyjczyka po kieszeni. Między innymi dlatego szykuje się na Wyspach poważna zmiana.
Jeśli wierzyć najnowszym sondażom, konserwatyści przegrają te wybory z kretesem. Znajdująca się dotychczas w opozycji Partia Pracy pod przewodnictwem Sir Kiera Starmera, może osiągnąć olbrzymią większość w parlamencie, co bez trudu umożliwi jej realizowania swojego programu. Jej głównym przedwyborczym hasłem jest "zmiana" - termin raczej płynny. Konserwatyści twierdzą zatem, że Partia Pracy programu nie ma. Mówi wprawdzie o odzyskaniu zaufania, odnowie, nowym rozdziale, odbudowie kraju, ale brak w jej manifeście konkretów - i na tym skupia się atak rywali na Laburzystów.
Konserwatyści z kolei wskazują na swoje zasługi - malejąca inflację, kontrolę nielegalnej imigracji i granic. Problem w tym, że po 14 latach większość tych obietnic pozostaje w sferze politycznych aspiracji. Po licznych skandalach - jak chociażby z czasów pandemii z udziałem Borisa Johnsona, Brytyjczycy stracili do Torysów zaufanie. Cześć wyborców odeszła do opozycji, a na scenie politycznej pojawiła się też partia kierowana przez jednego z architektów brexitu, Nigela Faraga, który kradnie Torysom najbardziej radykalnych wyborców. Partia Premiera Rshiego Sunaka poniekąd rozkłada się na naszych oczach.
Charakterystyczne jest to, że po brexicie mogłoby się wydawać, że Wielka Brytania będzie jeszcze bardziej skracać w prawo. Tymczasem mamy do czynienia z procesem odwrotnym. Obecna Partia Pracy została zreformowana przez Sir Kier Stamera. Radykalne elementy w
jej szeregach zostały wyciszone lub zlikwidowane, co zwiększyło jej popularność wśród wyborców.
To już nie jest partia ultralewicowych wizjonerów, którzy prowadzą kraj na skraj ideologicznej przepaści. Starmer nie ma charyzmy swojego poprzednika Jeremiego Corbyna. Jest wyważonym, chwilami nawet nudnym politykiem. Po latach politycznego chaosu i mówiąc potocznie jazdy po bandzie Brytyjczycy potrzebują właśnie takiej stabilizacji. Przewaga Laburzystów nad Partią Konserwatywną jest w sondażach olbrzymia, bo ponad 20-punktowa.
Najgorszym jej wrogiem może okazać się frekwencja. Istnieją obawy, że część elektoratu, przekonana o nieuchronnym zwycięstwie Laburzystów, może w nadchodzący czwartek nie pofatygować się do urn. To nie zmieni ogólnego rezultatu głosowania, ale może wpłynąć na układ sił w nowym parlamencie. Jedno jest pewne - europejski populizm, który uaktywnił się niedawno na kontynencie podczas wyborów do Europarlamentu, nie przyjął się na gruncie brytyjskim. A ten domorosły już zaczął zjadać własne dzieci.