To były dwa miesiące pełne niepewności i obaw, choć każdy był jednocześnie pewien, że z przemytem nie ma nic wspólnego. Dla marynarzy z Jawora niejasne były intencje brazylijskich śledczych – to, czy chcą dociec prawdy, czy być może ukarać tych, którzy niejako z automatu stali się podejrzanymi. Załodze odebrano paszporty, w sztormowych warunkach zabierano członków ze statku na wielogodzinne przesłuchania na lądzie. Próbowano dociec, czy którykolwiek z 20 marynarzy mógł mieć powiązania z miejscowymi kartelami. Choć dla załogi polskiego masowca był to wyniszczający czas, cała ekipa może mówić o szczęściu. Na finał śledztwa nie musieli czekać w areszcie. Co na początku października wydarzyło się na statku Jawor? Jak zareagowali członkowie załogi? Jak wieloletnie morskie doświadczenie pozwoliło przetrwać najtrudniejsze chwile? O tym porozmawialiśmy z ludźmi morza – kapitanem i starszym mechanikiem jednostki, której załogę próbowano wrobić w przemyt blisko pół tony kokainy.

Alarm, który się wyłączył

Początek października. MF Jawor, należący do Polskiej Żeglugi Morskiej miał zakontraktowany rejs z transportem soi, która miała trafić z Brazylii do Hiszpanii. Masowiec czekał na wejście do portu i załadunek, stojąc na kotwicy na redzie Sao Luis. Te okolice załoga postrzegała do tej pory jako wolne od incydentów związanych z przemytem narkotyków, o jakich głośno u wybrzeży Meksyku czy Kolumbii. Nie było więc potrzeby, by uruchamiać dodatkową ochronę czy nocne patrole na pokładzie. Pewnej nocy w kabinie pełniącego wtedy służbę starszego mechanika Łukasza Andryszewskiego, odezwał się alarm, dotyczący tzw. void space, czyli pomieszczenia technicznego, do którego właz znajduje się tuż przy nadbudówce (tej części statku, na której szczycie znajduje się mostek kapitański). Gdybym go wtedy nie zignorował - dziś być może bym już nie żył - zastanawia się starszy mechanik statku.

Uruchomienie "czujki" w pomieszczeniu "void space" nie jest niczym nadzwyczajnym. Przebiegają przez nie liczne przewody, zawory, z których mogą zdarzać się wycieki. Alarm może się też jednak uruchomić w wyniku chwilowego przechyłu czy "bujnięcia" na fali. Jeśli wyłącza się automatycznie - oznacza to, że zagrożenie nie jest na tyle poważne, by dokonywać natychmiastowej inspekcji. Dokładnie tak było w nocy, kiedy alarm usłyszał Andryszewski.

Akurat w tym dniu miałem służbę. Zszedł ze mną drugi mechanik, który akurat też nie spał. Ze względu na to, że żeby zajrzeć do tego pomieszczenia trzeba wykonać całą procedurę, czyli przygotować checklisty, pobudzić ludzi, a alarm wrócił do statusu "normal", to stwierdziliśmy, że to nie jest aż tak ważny alarm i sobie to jutro zobaczymy - tłumaczy specjalnie dla RMF FM już po powrocie do kraju chief mechanik Jawora. 

Na drugi dzień wypisałem te papiery, ale do dwunastej już nie zdążyliśmy. Od 12 do 13 jest obiad i po godzinie, dokładnie 13.30, kiedy już ludzie byli w pracy, ja byłem w kabinie i wykonywałem swoje bieżące codzienne raporty. Zadzwonił trzeci mechanik, informując, że coś jest w tym zbiorniku, jakieś pakunki. Zszedłem. Zobaczyliśmy dużo takich kartonów owiniętych czarną folią i dookoła srebrną taśmą. Od razu zameldowałem to kapitanowi telefonicznie i też powiadomiłem pierwszego oficera, że są jakieś pakunki, które nie należą do armatora - dodaje Łukasz Andryszewski.

Alarm w "void space" mógł się uruchomić wtedy, gdy przemytnicy dokonali abordażu na statek i do pomieszczenia technicznego wrzucali odnalezione przez załogę pakunki. Tej wersji brazylijscy śledczy nie udowodnili, można o niej mówić jedynie jako o możliwym scenariuszu. Starszy mechanik jest jednak przekonany, że gdyby nakrył przestępców na gorącym uczynku - mogło się to skończyć w najgorszy możliwy sposób. Odczekanie do rana, by sprawdzić, co spowodowało uruchomienie alarmu - mogło okazać się dla niego zbawienne. Kiedy "mostek" dowiedział się o podejrzanych paczkach, zapadła decyzja by natychmiast powiadomić o sprawie służby.

Do czasu ich przybycia, nikt nie ruszał owiniętych w czarną folię stretch pakunków. Kiedy krótko potem policja federalna dotarła na pokład masowca śmigłowcem, okazało się, że w kilkunastu paczkach znajduje się łącznie blisko pół tony kokainy. Śledczy postanowili przeszukać statek z pomocą psów tropiących narkotyki. Czworonogi zatrzymały się w trzech kabinach. Śledczy zaczęli więc podejrzewać, że mieszkający w nich marynarze, mogą mieć coś wspólnego z próbą przemytu. Oprócz paszportów zarekwirowano im także telefony. Ruszyło śledztwo i przesłuchania marynarzy.

Cała załoga przeżywała ogromny stres. Początkowo nie bardzo wiedzieliśmy, jak się w tym wszystkim zachować, odnaleźć, bo nikt wcześniej nie spotkał się z przemytem narkotyków, z taką sytuacją. Wydaje mi się, że dla nas dość groźną, bo nie wiadomo było, czy wrócimy do domu, czy zostaniemy aresztowani. Miałem cały czas w pamięci kapitana Andrzeja Lasotę, który w Meksyku był w podobnej sytuacji jak ja, ale tam na pokładzie wykryto dużo mniejszą ilość narkotyków. On też zgłosił to od razu. Śledztwo niczego wtedy nie wykazało. A jeśli nie wykazało, to winny wtedy jest kapitan, który jest odpowiedzialny za cały statek i za tą sytuację. Kapitan Lasota spędził wtedy prawie dwa lata w więzieniu - mówi kpt. Rafał Sznabel, dowodzący Jaworem.

Kapitan Sznabel był niemal pewien, że podzieli los swojego kolegi po fachu. Kiedy po raz pierwszy policyjna łódź zabierała go na przesłuchanie, liczył się z tym, że już nie wróci na statek. Przekazał wszystkie obowiązki swojemu zastępcy. Przesłuchanie w jednostce policji w Sao Luis trwało kilka godzin.

Myślę, że oni po prostu byli święcie przekonani, że załoga współdziała w tym całym procederze. I teraz pytanie kto? Bo za wszelką cenę chcieli dojść do tego, kto z załogi mógł tutaj być odpowiedzialny, współwinny tego całego przemytu. No i to całe przesłuchanie, które odbywało się na policji - te pytania były dla mnie takie bardzo ogólnikowe. Nie było pytań szczegółowych, które mogłyby wykazać, że ktoś mówi nieprawdę - wspomina kapitan Sznabel.

Główną obawą załogi Jawora było to, że miejscowa policja będzie chciała za wszelką cenę odtrąbić sukces i ogłosić, że znaleźli odpowiedzialnego za przemyt i doprowadzili do jego aresztowania. Atmosferę podgrzewały informacje przekazywane przez lokalne media, z których wynikało, że to policja, a nie załoga znalazła narkotyki na statku. "Winny" był więc potrzebny do zakończenia sprawy, nawet kosztem rzetelnego śledztwa. Tak się na szczęście nie stało.

Przesłuchania załogi odbywały się łącznie w kilku turach. Śledczy zabierali na łódź po kilka osób, transportowali na ląd i przewozili do miejscowej jednostki. Jawor stał w tym czasie na kotwicy, na redzie portu Sao Luis. W czasie jednego z takich transportów doszło do niebezpiecznego incydentu. Jeden z członków załogi, kiedy policyjna łódź unosiła się na falach - spadł z drabinki, uderzając o burtę motorówki. Zgodnie z procedurą miał na sobie kamizelkę ratunkową, która uchroniła go przed niebezpieczeństwem morskiej kipieli.

Po kilkunastu dniach cała załoga opuściła statek i trafiła do hotelu w Sao Luis. Armator, czyli PŻM przysłał do Brazylii nowych ludzi, którzy weszli na pokład Jawora. Statek dobił do portu, a po załadunku wyruszył w morze. Inną trasą niż pierwotnie zakładano. Zamiast hiszpańskiej Kartageny, portem docelowym był Amsterdam. Dla 20 członków załogi Jawora nie oznaczało to jednak końca coraz trudniejszej sytuacji. Marynarze na finał policyjnego śledztwa nie musieli jednak czekać w areszcie. Śledczy zgodzili się, by zostali w hotelu opłacanym przez armatora. PŻM wynajął też dla nich miejscowego prawnika, który reprezentował załogę przed brazylijskimi organami. Ruszyła kolejna tura przesłuchań.

Ja byłem przesłuchiwany około czterech godzin. Dosłownie otoczyło mnie pięciu funkcjonariuszy z policji federalnej. Do tego był nasz prawnik i tłumacz przysięgły języka angielskiego. Byłem wałkowany  przez cztery godziny. Oni mają jakieś techniki i metody do przesłuchiwania. Cały czas obserwowali jak mi pracują ręce. Badali moją mowę ciała. Widziałem, że oni mnie obserwują, ale ja nie miałem nic do ukrycia. Powiedziałem to, co wiedziałem. Szczerą prawdę i tylko prawdę. Potem też zadali mi pytanie - czy ja kogoś z kolei podejrzewam. Oczywiście nikogo nie podejrzewałem. Formalnie nie mieliśmy żadnych zarzutów, ale oczyścili nas z podejrzeń, co do tego, że ktoś uczestniczył w tym procederze. Wróciłem do hotelu około drugiej w nocy, odwiózł mnie agent. Ja się przyznaję, byłem zdewastowany psychicznie, bo człowiek się najbardziej obawiał właśnie tego, że pójdzie za kraty, za coś, czego nie zrobił  - wspomina Łukasz Andryszewski.

Kiedy pod koniec listopada bliscy marynarzy liczyli, że finał sprawy i jej pozytywne zakończenie zbliża się wielkimi krokami, prawnik przekazał załodze, że śledztwo zostało utajnione i nie ma co liczyć na szybkie jego zakończenie. Policja wydłużyła jego okres o kolejne 90 dni z zastrzeżeniem, że będzie mogła to zrobić jeszcze raz. W efekcie zatrzymałoby to załogę Jawora w Brazylii aż do kwietnia. Rodziny marynarzy w Polsce, szykowały się na święta bez mężów, ojców, dziadków i braci.

Pytania bez odpowiedzi

Czas niepewności i oczekiwania na jakąkolwiek decyzję śledczych wzmagał dyskusję o tym, jak narkotyki znalazły się na pokładzie. Najbardziej prawdopodobny scenariusz, o którym mówi załoga, to abordaż z łódki, która podpłynęła do burty Jawora. Znalezione na pokładzie paczki miały też karabińczyki, które umożliwiały ich podpięcie do liny i szybkie wciągnięcie na pokład.

Odpowiedzi na to pytanie nie poznamy już chyba nigdy ­- mówi kapitan Rafał Sznabel.

Tej nocy, kiedy pakunki podrzucono na pokład, wachtę na mostku pełniła jedna osoba. Ze względu na to, że Sao Luis uchodziło za bezpieczny od tego rodzaju incydentów port - nie było potrzeby zwiększania liczby załogantów, pilnujących pokładu. Włazu do "void space" nie sposób dostrzec z mostka. Część pokładu, na której się znajduje, nie jest też monitorowana. To właśnie najprawdopodobniej wykorzystali przestępcy.

Koncepcja na to, w jaki sposób to się znalazło na statku, jest taka, że najprawdopodobniej kartel dokonał abordażu na statek przynajmniej jednej osoby. Następnie z jakiejś niedużej motorówki za pomocą wciągarki elektrycznej, to zostało wrzucone na burtę i ta osoba, która weszła do najbliższego pomieszczenia to wszystko wrzuciła. Prawdopodobnie kartel liczył, że do czasu wejścia i wyjścia z portu nikt się nie zorientuje, że mamy taki ładunek. A później po wyjściu z portu prawdopodobnie bym otrzymał telefon i powiedzieliby mi "wiemy gdzie mieszkasz, wiemy jak się nazywa twoja żona, wiemy gdzie mieszkają twoje dzieci i wnuki, więc jak nie chcesz, żeby im się coś stało, to na tej i na tej pozycji proszę wyrzucić to do morza" - przypuszcza kapitan Rafał Sznabel.

"Najszczęśliwszy dzień"

Krótko potem niespodziewanie do załogi dotarły dobre wieści. W jednym z wieczornych telefonów od prawnika kapitan Sznabel usłyszał, że lada chwila śledczy zamierzają zwrócić załodze paszporty. Nie było wtedy jasne czy oznacza to koniec śledztwa. Było jednak wyraźnym sygnałem, że kiedy tylko załoga otrzyma bilety powrotne od armatora będzie mogła wyruszyć do Polski.

U nas była godz. 3:30 w nocy. W kraju już była 7:30. Na łóżku miałem telefon, był wyciszony. Ale są wibracje. Da się to odczuć. Słyszę, że dzwoni. Zerkam na ekran - żona. Podłączyłem, widzę drugi raz dzwoni - myślę coś ważnego. Rozmawiam. Żona mówi: Łukasz, rozmawiałam z Piotrem Krakowskim. To jest nasz łącznik z Polskiej Żeglugi Morskiej. Wielkie podziękowania, panie Piotrze. Jest podpis sędziego. Czekam na paszporty. Najlepsze wydarzenie. Najlepsza informacja - wspomina Andryszewski, który potem, kiedy odzyskał już paszport - pocałował go z radości.

Cztery dni później polska część załogi Jawora, wylądowała już w kraju, z wyjątkiem jednego z jej członków, który ze względu na problemy zdrowotne musiał pozostać w Brazylii.

Ślad w marynarskiej psychice

Zarówno kapitan Sznabel, jak i starszy mechanik są już po pierwszych tygodniach z najbliższymi. Zdążyli zapomnieć o niepewności, jakiej doświadczyli w Brazylii. Obaj to marynarze z ponad 30-letnim stażem na morzu. Odpowiedź na pytanie - czy wrócą na morze - wydaje się w ich przypadku oczywista. Obaj mówią też jednak, że od czasu wydarzeń na pokładzie Jawora - będą inaczej podchodzić do pracy na morzu.

Z pewnością sporo się zmieniło. Teraz już na pewno będę poświęcał więcej uwagi przed wodami brazylijskimi i w ogóle przed wodami Ameryki Południowej - bezpieczeństwu. Już wiem, że coś takiego może się zdarzyć. Tam pływałem do pracy wielokrotnie. Pamiętam, że nigdy nie miałem żadnych problemów nawet z jakimiś kradzieżami, o których tylko słyszałem, że tam na redzie Rio de Janeiro potrafią okradać statki, że wchodzą na pokład, czy to na łańcuchu kotwicznym, czy za pomocą jakichś tam lin abordażu, no i okradają z farby, lin i tak dalej. Ja się z czymś takim nie spotkałem  - tłumaczy kapitan Sznabel.

O tym, że jego zmysły na każdych wodach, a zwłaszcza na wodach Ameryki Południowej będą już zawsze wyostrzone, zapewnia też starszy mechanik Jawora.

To zdarzenie, na pewno pozostanie na długo w pamięci. Mam też taką refleksję, że jak już otrzymałem paszport po tym śledztwie, po dwóch miesiącach, to ja po prostu ten paszport pocałowałem. Pomyślałem, że to jest też taka przepustka i ktoś nam te paszporty zwrócił i pozwolił wrócić do kraju. To, czego człowiek doświadczył tam na miejscu, na mnie wywarło bardzo duże wrażenie i na pewno długo pozostanie w pamięci - mówi Łukasz Andryszewski.

Trzy dni przed wigilią Bożego Narodzenia z Brazylii dotarła kolejna informacja o polskim statku, na którym znaleziono narkotyki. Tym razem pakunki z ponad 130 kilogramami kokainy były przymocowane do kadłuba statku Polsteam Łebsko. "Narkotyki znalazł podczas kontroli nurek pod statkiem, przyczepione do kingstonu, więc wobec załogi nie było żadnych podejrzeń. Po zdjęciu paczki, statek i załoga mogli kontynuować podróż. Obecnie są już daleko na Atlantyku" - poinformował rzecznik PŻM Krzysztof Gogol. Statek wypływał z Brazylijskiego Santos w kierunku Casablanki w Maroku.

Nagrania rozmów i montaż: Michał Dukaczewski, Kuba Rutka, Marcin Suchmiel

Opracowanie: