Zbiorowy rechot nad niekompetencją "ekspertów Macierewicza" mocno mnie zmierził. Wysupłanie z czyichś zeznań kilku zdań i takie obrabianie ich na wszelkie możliwe sposoby, by wzbudzić przekonanie, że ma się do czynienia z postaciami niespełna władz umysłowych, pachniało raczej zabiegiem polityczno-propagandowym, niż poważną polemiką. A można było ją przeprowadzić, bowiem dowody przedstawiane przez naukowców - zwolenników teorii wybuchowo-zamachowych nie rzucały - mówiąc najdelikatniej - na kolana.
W prokuratorskich zeznaniach naukowców z grupy ekspertów Macierewicza, jest jeden fragment, który wzbudził moje naprawdę solidne zdumienie i pytanie jak poważny człowiek może powiedzieć coś takiego. To passus w którym jeden z trójki przesłuchiwanych mówi, że jako ktoś, kto przelatał kilkaset godzin samolotami pasażerskimi i obserwował pracę skrzydeł i silników, czuje się "dość kompetentny w tym zakresie". Słowo daję - też przeleciałem parę godzin samolotami, też patrzyłem na skrzydła i silniki, ale jakoś nigdy w życiu nie podpisałbym się pod twierdzeniem, że dało mi to jakiekolwiek kompetencje w dziedzinie awiacji. Ktoś, kto wypowiada takie zdanie podczas przesłuchania prokuratorskiego (a potem je własnoręcznie podpisuje) albo dokonuje jakiegoś przedziwnego skrótu myślowego, albo godzi się by taki skrót poczynił prokurator, albo też ma rzeczywiście niejaki problem z określeniem tego co wie i naprawdę umie, a co wie i umie mniej. Tak czy inaczej - niekoniecznie musi to go dyskwalifikować od A do Z, podobnie jak np. przyznanie, że widziało się wybuchy stodół - bo to może być zdawkowa odpowiedź na prokuratorskie pytanie, która w stenogramie przesłuchania urasta do rangi znacznie wyższej niż wynikałoby to z wymiany zdań między przesłuchiwanym a przesłuchującym.
Co innego natomiast wydało mi się w tych zeznaniach istotne. Oto naukowcy opisując budowane przez siebie teorie i hipotezy, posługują się dowodami, które - gdyby opowiadała o nich druga strona sporu - Antoni Macierewicz et consortes wyśmialiby w kułak. Jeden z panów przez 40 minut miał do czynienia z fragmentem metalu, o którym powiedziano mu, że pochodzi z miejsca katastrofy. Obejrzał go.... Pomyślał.... I stwierdził, że ów fragment dowodzi wybuchu na pokładzie samolotu. Nie twierdzę (bo się na tym kompletnie nie znam) że na podstawie małego fragmentu wielkiego samolotu nie można dojść do wniosku, że doszło na nim do eksplozji. Ale jeśli chce się tworzyć hipotezy, które obracałyby w niwecz wieloletnie działania różnych komisji i prokuratur, należałoby chyba oprzeć się na czymś więcej niż pobieżnym oglądzie. Może wykonać jakieś badania? Może poddać fragment analizom fizyko-chemicznym? No i przede wszystkim upewnić się, że rzeczywiście pochodzi on z miejsca tragedii. Liczyłbym też na to, że inny z naukowców, który zbudował modele matematyczne dowodzące, że katastrofa przebiegła inaczej, niż to się uważa, przekaże je prokuraturze, a nie powie, że "są one własnością uczelni" wobec czego nie może się nimi z nikim podzielić. Za poważna to sprawa, żeby tak ją kończyć.
Szkoda, że cały spór o zeznania ograniczył się w dużej mierze do wrzawy, przekrzykiwania, śmiechu - z jednej i zdań typu "takiego ataku na środowisko naukowe nie było od 1968 roku" - z drugiej strony. Bo w tym hałasie Antoni Macierewicz mógł przejść do porządku dziennego nad miałkością i słabością dowodów przedstawianych przez ludzi, na wywodach których opiera swe - tak istotne dla polskiej rzeczywistości politycznej - hipotezy zamachowe. Może też - co z zapałem robi - tak manipulować dokumentami, by koniecznie dowieść wielkiego spisku, który ukrywa prawdziwy przebieg tragedii 10 kwietnia. Tak było z raportem Klicha z którego wyciągnął parę fragmentów, by triumfalnie ogłosić "akredytowany dowiódł, że bezpośrednią odpowiedzialność za tragedię ponoszą Rosjanie". To, że sam Klich mówi, że nic takiego nie stwierdził i że wina rozkłada się w stosunku 80 do 20 albo 70 do 30 na niekorzyść polskiej strony Antoniego Macierewicza nie interesuje, bo nie pasuje, do budowanej od lat teorii.