W dawnej stolicy województwa pilskiego próżno szukać tablicy, krzyża czy choćby symbolicznego kamienia w miejscu wypadku, który pochłonął 10 ofiar. Byli to głównie młodzi żołnierze z jednostki w Bolesławcu, którzy jechali na poligon w Ustce. Rannych w wypadku zostało 28 ich kolegów. W Pile pociąg zatrzymał się kwadrans przed szóstą rano. Po rutynowym sprawdzeniu składu, tzw. eszelon ruszył w dalszą drogę. Przejechał zaledwie kilkaset metrów.

To był pochmurny poranek, pamiętam jak dziś - wspomina 19 maja 1988 roku pierwsza dziennikarka, która dotarła na miejsce wypadku. Wiesława Pinkowska pracowała wtedy dla szczecińskiego oddziału Telewizji Polskiej, była korespondentką z Piły. Nie było telefonów komórkowych, maili, a ówczesne tempo komunikacji np. między redakcją a dziennikarzem niczym nie przypominało dzisiejszego. 

Dla pilan pierwszym niepokojącym sygnałem były tamtego poranka wszechobecne i niemilknące sygnały pędzących w kierunku dworca karetek pogotowia. Wiadomo było, że stało się coś poważnego. 

Na targowisku leżącym między miejscem katastrofy a ścisłym centrum miasta po ósmej zaczęły się pojawiać pierwsze głosy, mówiące o tym, że na torach, kilkaset metrów za dworcem doszło do katastrofy. Dla Wiesławy Pinkowskiej, pokonującej tamtędy codzienną drogę do pracy, był to wyraźny sygnał, że trzeba działać natychmiast. 

Z podobnego założenia wyszli też żołnierze, którzy na wezwanie swoich dowódców ruszyli na torowisko u zbiegu ulic Okrzei i Towarowej. Kiedy korespondentka TVP dotarła na miejsce razem ze swoim operatorem Zbigniewem Sabikiem - zabrali się do pracy. Wiesława Pinkowska jak zawsze w takiej sytuacji - poszukiwała ewentualnych rozmówców. Operatorowi kamery udało się w tym czasie zrobić kilka ujęć miejsca katastrofy. W tym czasie przy płocie oddzielającym feralne torowisko od drogi prowadzącej do ówczesnych Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego zebrał się tłum gapiów. Byli to pracownicy ZNTK, którzy na wieść o zdarzeniu - przerwali pracę. 

O to by nikt "z zewnątrz" nie miał dostępu do miejsca katastrofy zadbali żołnierze nie tylko z Wojskowej Służby Wewnętrznej, ale i żołnierze z Wyższej Oficerskiej Szkoły Samochodowej, mieszczącej się wówczas w Pile, oddelegowani do zabezpieczenia miejsca zdarzenia. Embargo na informacje z miejsca zdarzenia zostało nałożone niemal natychmiast. Pinkowska i jej operator zostali zatrzymani przez oficerów WSW, pożyczona kamera Sabika została zarekwirowana, a duet korespondentów na kilka godzin osadzony w siedzibie służby.

Co się stało?

Z artykułu red. Jacka Prześlugi, ówczesnego dziennikarza "Tygodnika Pilskiego", organu informacyjnego PZPR, który ukazał się kilka dni po katastrofie: 

Cytat

O godzinie 7:30 pociąg ruszył. Po trzystu metrach - nagłe hamowanie; obsługa zauważyła źle ułożoną zwrotnicę, kierunek jazdy był niezgodny z planowanym. Po chwili zwrotnicę przełożono, minęła minuta, lokomotywa i wagony ostro ruszyły dalej. Prędkość jazdy: 27-28 km/h. Byłaby większa, gdyby nie ów przypadkowy postój i ponowny start. Od tego momentu aż do chwili katastrofy minęła jedna, może dwie minuty. Pociąg wjechał na rozjazd krzyżowy. Jeden z wagonów w środku składu (prawdopodobnie dziewiętnasty) wyskoczył z szyn, najechał kołami na iglicę kolejnego rozjazdu, przestawił go w kierunku na tor 110. Tam też pojechały następne po dziewiętnastym wagony. Jadąca po torze 109 lokomotywa, ciągnęła więc 18 wagonów (towarowe plus jeden osobowy) po torze nr 109, zaś resztę składu po sąsiednim, sto dziesiątym torze. Wagon dziewiętnasty jechał po podkładach szyn. Na torze nr 110 stał zestaw wagonów z cegłą i kręgami betonowymi. Wykolejony wagon rozwalił latarnię, semafor, koziołki przy rozjeździe i uderzył bokiem, prawą stroną w wagony towarowe z cegłą i kręgami; na niego natomiast wjechały wagony następne - jadące po torze 110. W wagonach w środku składu spali żołnierze.

Część żołnierzy wiedziała co się stanie po tym, jak ten feralny wagon wjechał na tor, na który nie powinien wjechać, wiedzieli, że będzie katastrofa, ale nie mogli nic zrobić. Nie mieli ani hamulca bezpieczeństwa, ani łączności radiowej - tłumaczy Piotr Chamczyk, dokumentalista i zawodowy kolejarz, który od ośmiu lat pracuje nad filmem o wydarzeniach z 19 maja 1988 roku. 

Pilaninowi udało się spotkać z byłymi dziś żołnierzami, którzy przeżyli katastrofę. Mam wrażenie, że to wydarzenie wpłynęło na całe ich późniejsze życie. Oni cały czas tym żyją. Kiedy wspominają to się denerwują, ronią łzę - wspomina swoje spotkania z bezpośrednimi świadkami tragedii Piotr Chamczyk. 

Ich wspomnienia okazały się najcenniejsze w przygotowaniu powstającego filmu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem "Eszelon" będzie miał swoją premierą w przyszłym roku - 33 lata po katastrofie. 

Jego przygotowanie zajmuje tyle czasu ze względu na ogromny problem z archiwaliami z tamtego okresu. Nie ma nic w archiwach prokuratury, nie ma nic w archiwum państwowym, nie ma żadnej dostępnej dokumentacji fotograficznej, jedynie dzięki wspomnieniom można opowiedzieć tę historię, ale jest jeden problem - ludzie nadal nie chcą o tym mówić, wyglądają jakby byli zastraszeni, obawiali się, że będą ścigani - wyjaśnia dokumentalista po swoich spotkaniach z kolejarzami, którzy tamtego dnia byli w pracy. 

Swoista zmowa milczenia i embargo na informacje o katastrofie wojskowego pociągu poskutkowały tym, że do dziś mało kto w kraju w ogóle wie, że taki wypadek miał miejsce. 19 maja 33 lata temu w wieczornym Dzienniku Telewizyjnym pojawiła się jedynie krótka wzmianka o zdarzeniu i ofiarach śmiertelnych.

Jedynym znanym publicznie zdjęciem z miejsca katastrofy było jak dotąd zdjęcie Eugeniusza Mikuszewskiego, obrazujące wspomniany artykuł Jacka Prześlugi. Udało nam się jednak dotrzeć do innej fotografii, szczęśliwie ocalałej i nigdy dotąd niepublikowanej.

Jego autorem jest ówczesny pilski dziennikarz "Gazety Poznańskiej". Przez zupełny przypadek miałem przy sobie aparat fotograficzny, którym udało mi się zrobić zdjęcie, po czym schowałem aparat. Zaraz potem zaczął się robić hałas. Próbowałem potem dołączyć później to zdjęcie do materiału, ale to się nie udało, bo było embargo na ten temat - tłumaczy 33 lata po katastrofie Jan Japas Szumański. 

Zdjęcie ponad trzy dekady przeleżało w prywatnym archiwum. Widać na nim najbardziej uszkodzone, drewniane wagony, którymi podróżowali żołnierze. Z przodu stoi lokomotywa ST43, popularnie zwana Rumunem, która ciągnęła skład. W lewym rogu spalinowóz SM42, który według relacji autora zdjęcia, przysłano do przetoczenia pozostałych wagonów.

Śledztwo

Prokurator Lech Forecki, który jako pierwszy dokonywał oględzin miejsca zdarzenia, dotarł na zbieg Okrzei i Towarowej około ósmej rano. Karetki zabierały wtedy jeszcze rannych żołnierzy. Już wtedy było wiadomo, że osiem osób nie przeżyło wypadku. Ciała były ułożone na torowisku między wagonami. Przykryto je wojskowymi pałatkami.

To był bardzo długi skład, nie pamiętam ile miał wagonów, ale pamiętam, że musieliśmy bardzo długo iść, żeby te oględziny rozpocząć od końca pociągu. Po jakimś czasie przyjechało dwóch prokuratorów z prokuratury wojewódzkiej w Pile z siedzibą w Chodzieży. Pan prokurator Zbigniew Pawlak i prokurator Stanisław Szymczak ­­- wspomina dziś prokurator w stanie spoczynku Lech Forecki, oddelegowany później do prosektorium, by wspólnie z biegłym patomorfologiem prowadzić sekcję zwłok.

Zbigniew Pawlak relacjonuje dziś, że na miejscu zdarzenia pojawił się spór, która prokuratura ma prowadzić śledztwo - wojskowa czy cywilna. Udało się go rozwiązać dość szybko, mimo, a być może właśnie dlatego, że na miejsce dotarli też wysocy rangą wojskowi oficjele. W związku z tym, że skład był obsługiwany przez cywilów, śledztwo prowadziła prokuratura wojewódzka. Jak na tamte czasy - postępowanie trwało dość długo. Zbieranie materiałów, przesłuchania świadków, ale też obrady komisji wyjaśniającej katastrofę, na które do Warszawy jeździł prokurator Pawlak - wszystko to trwało łącznie ponad pół roku. Śledztwo umorzono.

Ekspertyzy biegłych sprowadzały się do ustalenia, jaki mechanizm spowodował, że pociąg od pewnego wagonu jechał nie po tym torze, po którym jechała pierwsza jego część, a więc trzeba było badać cały system zwrotnicowy, cały system przekładni.(...) Biegli nie doszli do jakichkolwiek wniosków, które pozwoliłyby na postawienie komukolwiek zarzutów - tłumaczy były prokurator, emerytowany radca prawny Zbigniew Pawlak.

Postanowienie o umorzeniu śledztwa to tak naprawdę jedyny dostępny (niewykluczone, że swoje materiały ma w archiwach wojsko - przyp.red.) dokument opisujący ciąg przyczynowo-skutkowy, jeśli chodzi o katastrofę eszelonu. Twórca filmowego dokumentu na jej temat zaznacza, że uzasadnienie ówczesnej decyzji śledczych pomogło mu zrozumieć, co wydarzyło się kilkaset metrów za stacją Piła Główna. Sam jednak nie jest do końca pewien, czy śledztwo było prowadzone pod dużą presją, a zawarte we wnioskach końcowych informacje są w stu procentach prawdziwe. Na ich podstawie jednak w filmie, którego premiera zaplanowana jest na przyszły rok - próbuje odtworzyć przebieg zdarzeń.

W katastrofie wojskowego eszelonu zginęli: st. chor. Walery Grygorowicz (lat 32), chor. Krzysztof Siuda (lat 25), st. sierż. Andrzej Maniak (lat 33), st. szer. Mirosław Brodzikowski (lat 22), st. szer. Andrzej Jordan (lat 20), st. szer. Marek Pacek (lat 22), szer. Tadeusz Jakowczyk (lat 22), szer. Jerzy Rosik (lat 21), szer. Robert Skrzypczak (lat 21), szer. Artur Szyszka (lat 24).

Żołnierze, którzy przeżyli katastrofę rokrocznie spotykają się na zjazdach byłych żołnierzy jednostki w Bolesławcu. 

Opracowanie: