Kiedy umiera wielki polski artysta, który zyskał ogromne uznanie międzynarodowe i rozsławiał naszą Ojczyznę na całym świecie, natychmiast zabieraj głos chmara ludzi chcących za wszelką cenę - także ujawnienia własnej frustracji, głupoty oraz małostkowości - ściągnąć go z piedestału. W epoce internetu każdy może zaś popisywać się ile chce, chyba że użyje słów powszechnie uznanych za obraźliwe i wtedy przywoła go do porządku administrator portalu.
Gdy tylko zmarł Andrzej Wajda, do komputerów zasiedli różni moralni troglodyci usiłując równie głupio jak nieudolnie zohydzić rodakom twórcę i symbol polskiej szkoły filmowej. Jedni zarzucają mu nadmierne zaangażowanie w komunizm, drudzy podważają reżyserskie umiejętności, jeszcze inni kwestionują zbyt mało patriotyczną postawę. Czynią to na miarę swoich nędznych możliwości intelektualnych i wbrew podstawowym zasadom etyki, których zresztą nie znają.
Nie jestem zwolennikiem tezy, że o umarłych należy mówić tylko dobrze, albo wcale. Uważam, że każda osoba publiczna musi liczyć się z krytyką swoich poczynań tak za życia, jak i po śmierci. Wajdzie również wolno stawiać różnorakie zarzuty, byleby były one oparte o rzetelną wiedzę na temat jego biografii oraz artystycznych dokonań. Już dawno je zresztą formułowano, ale w rzeczowy i kulturalny sposób, aby lepiej zrozumieć niektóre życiowe wybory twórcy "Kanału", analizując je na tle zmieniającej się sytuacji politycznej w Polsce.
Czym innym jest jednak fachowa polemika z wielkim magiem polskiego kina i merytoryczna krytyka jego poczynań, a czymś zgoła innym oczernianie, hejtowanie, dawanie upustu nienawiści do człowieka, któremu się powiodło, a więc trzeba go koniecznie obrazić, upokorzyć, zniszczyć, zwłaszcza jeśli samemu nic się w życiu nie osiągnęło i raczej już nie osiągnie, a koniecznie chce się chociaż na chwilę zaistnieć gdziekolwiek publicznie, nawet na marginesie internetowej niszy.
Jeżeli w dyskurs z Wajdą wchodził Krzysztof Kieślowski, to mieliśmy do czynienia z najwyższym moralnym i estetycznym poziomem jego prowadzenia, przywodzącym na myśl wielki spór Juliusza Słowackiego z Adamem Mickiewiczem o imponderabilia. Kiedy na autora "Człowieka z żelaza" kubeł pomyj wylewa anonimowy internetowy przygłup, robi się po prostu smutno.
Niby powinniśmy już do tego przywyknąć, ale te wyjątkowo ohydne działania zadowolonych z siebie idiotów wciąż jeszcze budzą poczucie głębokiego niesmaku, że o naruszaniu majestatu śmierci nie wspomnę.