Jeśli partia, która rządziła osiem lat Polską, wydała ze swego grona jednego prezydenta, czterech premierów, niezliczoną liczbę ministrów i urzędników wszelkiego szczebla, wystawia w wyborach prezydenckich osobę bez jakiegokolwiek doświadczenia politycznego, to wygląda to kompromitująco. Rozumiem, że czas na młodych, trzeba nowego pokolenia, obywatele czekają na niezużyte twarze itp. itd., ale sięganie po kogoś, kto nawet jednego dnia nie piastował jakiejkolwiek publicznej funkcji i rzucanie go do boju o najważniejszy urząd w państwie, wygląda raczej na żart, eksperyment, przyznanie się do bezsilności niż poważną ofertę dla wyborców.
PiS, SLD a i zdaje się PSL przyjęły na wybory prezydenckie podobną taktykę. Wiedzą, że niewystawienie kandydata naraziłoby je na kłopoty i podejrzenia, że tracą ducha walki i wywieszają białą flagę, ale też, że pokonanie Bronisława Komorowskiego jest wyzwaniem niemal niewykonalnym. Dlatego uznały, że powtórzą - w nieco zmodyfikowanej wersji - "wariant Napieralskiego", który przed pięcioma laty, dość nieoczekiwanie, odegrał rolę "czarnego konia" kampanii i zdobył dwucyfrowe poparcie. Postawiły (albo lada chwila postawią) na osoby, które nie są pierwszoplanowymi postaciami ich ugrupowań, są od urzędującego prezydenta wyraźnie młodsze - a zatem dla części wyborców być może bardziej atrakcyjne, a zarazem ich porażka nie będzie nadto bolesna i stosunkowo łatwo wytłumaczalna.
Oczywiście inne są kampanijne ambicje głównej partii opozycji, a inne PSL i SLD. Dla PiS sukcesem (wydaje się, że trudnym do odniesienia, acz osiągalnym) będzie wejście Andrzeja Dudy do II tury. Jeśli Bronisław Komorowski będzie musiał uznać kontrkandydata PiS za równorzędnego rywala, stanąć z nim do debaty, powalczyć, i pokonać dopiero w wyborczej dogrywce - nawet kilkunastoprocentową przewagą, to Prawo i Sprawiedliwość będzie miało poczucie osiągnięcia założonych przed kampanią celów. Z kolei ludowcy i lewica są w tej potyczce, trochę jak uczestnicy olimpiad, tu przede wszystkim "liczy się udział". I to udział, w którym konieczność dowodzenia żywotności własnego ugrupowania miesza się - jak podejrzewam i słyszę - z niechęcią do nadto bolesnego kąsania urzędującego prezydenta.
PSL i SLD wiedzą, że nie mają jakichkolwiek szans na taki wynik, który odegrałby rolę politycznego dopalacza, a też nie w smak jest im znaczące osłabianie szans Bronisława Komorowskiego na szybkie zwycięstwo. Dla obu tych partii rozwiązanie optymalne, to zwycięstwo prezydenta już w I turze, zwycięstwo, które nie przysporzy wiary w siebie PiS-owi, a jednocześnie wzmocni pozycję Komorowskiego. Silniejszy błyskotliwym zwycięstwem prezydent, daje więcej nadziei na to, że nawet w razie zwycięstwa PiS-u w wyborach parlamentarnych będzie w stanie "postawić się" żądaniom wskazania premiera z tego właśnie ugrupowania, co pozwala snuć marzenia o trwaniu rządzącej koalicji, być może poszerzonej o SLD.
Jest jednak zasadnicza różnica czy tym "challengerem", którego wystawia się do - raczej z góry przegranego - boju o prezydenturę jest ktoś, kto był ministrem w kancelarii prezydenta, posłem i europosłem, czy wieloletnim działaczem partyjnym, politycznym i marszałkiem województwa, czy też ktoś, kto za swe głównie osiągnięcie w sferze publicznej uznaje fakt bycia "konsultantem w Narodowym Banku Polskim". Rzucenie do walki o funkcję zwierzchnika sił zbrojnych, strażnika suwerenności i bezpieczeństwa państwa kogoś, kto nie był nawet posłem na sejm jawi mi się (przy całym szacunku dla Magdaleny Ogórek), jako dowód kompletnej bezradności politycznej, albo jakiś ekscentryczny happening polityczny Leszka Millera.