NASA opublikowała zdjęcia pokazujące blask flar, spalających nadmiar wydobywanego z łupków gazu na polu Bakken w Północnej Dakocie. Ich światło jest porównywalne z tym, które widać w rejonie największych amerykańskich metropolii. Jak pisze dziennik "The Financial Times" firmy zajmujące się wydobyciem ropy naftowej z łupków, spalają przy okazji tyle gazu, że wystarczyłoby go do zasilania wszystkich domów w Chicago i Waszyngtonie.
Ilość gazu spalanego we flarach w Stanach Zjednoczonych gwałtownie rośnie. Według cytowanych przez "FT" szacunków Banku Światowego, w ciągu minionych pięciu lat poziom tego spalania wrósł w USA trzykrotnie i Ameryka zajmuje obecnie w tej dziedzinie niechlubne piąte miejsce na świecie, za Rosją, Nigerią, Iranem i Irakiem.
Problem dotyczy pól, na których z łupków wydobywa się ropę naftową. Gaz ziemny jest tam produktem ubocznym. Ze względu na jego relatywnie niską cenę nie opłaca się ciągnąć tam rurociągów. Zdaniem koncernów naftowych, spalanie we flarach jest najprostszym, najbezpieczniejszym i najtańszym sposobem pozbycia się problemu.
Sprawa wygląda jednak zupełnie inaczej, gdy popatrzeć na nią z punktu widzenia ochrony środowiska i walki z ociepleniem klimatu. Zdaniem organizacji ekologicznych spalanie gazu oznacza marnowanie cennego paliwa, znaczne zwiększenie emisji gazów cieplarnianych i zatruwanie powietrza spalinami. Nie bez znaczenia jest też zanieczyszczenie światłem, istotne dla lokalnych społeczności a wyraźnie widoczne nawet na zdjęciach z orbity.
Raporty pokazują, że w Stanach Zjednoczonych flary spalają około procenta wydobywanego gazu. W Północnej Dakocie jednak sytuacja wygląda znacznie gorzej. Z dymem idzie tam w powietrze około 1/3 gazu z łupków. Nafciarze twierdzą przy tym, że trzeba go spalać, bo dwutlenek węgla jest i tak dla atmosfery znacznie mniej szkodliwy, niż podstawowy składnik niespalonego gazu, czyli metan.