Obawy towarzyszyły kilkakrotnie przekładanej operacji lądowania promu Discovery w bazie Edwards na kalifornijskiej pustyni. Obyło się jednak bez problemów – prom dotknął Ziemi dokładnie o 14.11.
Wahadłowiec miał wylądować na Florydzie o 11.07. Z powodu pogody nad Przylądkiem Canaveral operację przełożono na godz. 12.43 - NASA miała nadzieję, że do tej pory na Florydzie się rozpogodzi. Jednak w rejonie centrum kosmicznego warunki wciąż były niesprzyjające i dlatego prom wylądował w bazie Edwards na kalifornijskiej pustyni. Dokładnie 22 sekundy po godzinie 14.11.
Tam z pogodą nigdy nie ma żadnego problemu. Sęk w tym, że będzie to kosztować o milion dolarów więcej, bo prom trzeba teraz będzie przetransportować na Florydę.
Trzy kwadranse po lądowaniu załoga spędziła jeszcze na pokładzie wahadłowca. Przed opuszczeniem promu sprawdzane są bowiem wszystkie instalacje, a sam pojazd jest chłodzony, usuwane są także opary paliwa – wszystko, by upewnić się, że nie ma już żadnego zagrożenia.
Decyzja o zmianie lądowiska mogłaby opóźnić też przygotowania do ewentualnego kolejnego lotu - transport wahadłowca zajmie około tygodnia, później trzeba będzie go oszczyścić z pustynnego pyłu. NASA jednak zdecydowała o zawieszeniu kolejnych lotów do czasu wyeliminowania defektów systemu izolacji.
Po odpaleniu silników i nieznacznym zmniejszeniu prędkości wahadłowiec zaczął po prostu spadać na Ziemię, w tej fazie lotu wszystko jest w rękach praw fizyki. Stery są przejmowane dopiero w ostatniej fazie lotu. Zdaniem pilotów prom i tak nawet w tej fazie porusza się bardziej jak cegła niż samolot. A wszystko musi się udać za pierwszym razem, nie ma możliwości powtórzenia podejścia do lądowania.
Pani Eileen Collins, dowódca wahadłowca, już dwukrotnie była pilotem i raz dowódcą promu, ale w bazie Edwards lądowała po raz pierwszy. To w sumie jubileuszowe 50. lądowanie w Kalifornii, zaledwie 20. po ciemku. Po raz pierwszy NASA tak wybrała tor podejścia, by ominąć największe skupiska ludzkie, głównie Los Angeles. Na wszelki wypadek.