Błąd oprogramowania był prawdopodobną przyczyną katastrofy lądownika Schiaparelli - pisze na swej stronie internetowej czasopismo "Nature". W minioną środę próbnik, wysłany na Marsa w ramach europejsko-rosyjskiej misji ExoMars, nie był w stanie miękko wylądować na Czerwonej Planecie i rozbił się w rejonie Meridiani Planum. Pierwsze analizy danych, które lądownik zdążył jeszcze przesłać wskazują, że raczej nie doszło do awarii mechanicznej, zawiodło raczej właśnie oprogramowanie.
Dowody katastrofy Schiaparellego przesłała należąca do NASA sonda Mars Reconnaissance Orbiter. Na jej zdjęciu widać zarówno spadochron, jak i - około kilometra dalej - ślad upadku samego próbnika. Rozmiary tego śladu sugerują przy tym, że doszło do wybuchu. To prawdopodobne, bowiem silniki hamujące działały bardzo krótko i lądownik miał jeszcze dużo paliwa.
Europejska Agencja Kosmiczna (ESA), która wraz z rosyjską agencją Roskosmos zamierza w 2020 roku wysłać na Marsa kolejny lądownik i pojazd badawczy, traktowała misję Schiaparellego jako próbę generalną przed planowanym wtedy lądowaniem. Jej eksperci, w obecnej sytuacji muszą dokładnie przeanalizować wszelkie dane, by ustalić, co poszło nie tak i jak można zabezpieczyć się przed kolejnym niepowodzeniem.
Odkrycie, co zawiodło w przypadku Schiaparellego i jak można ten błąd wyeliminować jest absolutnie priorytetowe - mówi "Nature" Jorge Vago z programu ExoMars. Powinny w tym pomóc dane, które przez 4 minuty i 41 sekund opadania w atmosferze Marsa lądownik przesyłał. Dopiero potem doszło do awarii i łączność się zerwała. Wydaje się, że pierwsza część 6-minutowego manewru lądowania przebiegała bezbłędnie, zarówno na etapie hamowania w wolnym spadku, jak i otwarcia spadochronu wszystko odbywało się zgodnie z planem. Dopiero potem pojawiły się kłopoty. Lądownik odrzucił spadochron i osłonę termiczną zbyt wcześnie, na zbyt dużej wysokości, po czym uruchomił silniki hamujące na 3 zamiast 30 sekund i wyłączył je wyraźnie przekonany, że jest tuż nad powierzchnią gruntu. W rezultacie spadł z wysokości od 2 do 4 kilometrów z prędkością nawet ponad 300 km/h.
O tym, że lądownik źle ocenił swoją wysokość świadczy też fakt, że włączył już cały zestaw aparatury, przeznaczonej do prowadzenia badań po lądowaniu, choćby mierzenia parametrów pogodowych czy pola elektrycznego - żadnych danych nie zdążył jednak zgromadzić. Taki scenariusz wskazuje na błąd oprogramowania lub problemy z koordynacją danych rejestrowanych przez różne czujniki, uważa szef ESA do spraw misji słonecznych i planetarnych, Andrea Accomazzo. Jego zdaniem, choć na konkluzje jest jeszcze za wcześnie, potwierdzenie takiego scenariusza byłoby zarówno złą, jak i dobrą wiadomością.
Niepokojący jest fakt, że zarówno podobne oprogramowanie, jak i czujniki miały być wykorzystane w dalszej części misji ExoMars. Jeśli jednak potwierdzi się, że zawiodło oprogramowanie, błędy będzie można stosunkowo łatwo usunąć. ESA utrzymuje, że zasadniczy scenariusz lądowania i użyte w przypadku Schiaparellego elementy mechaniczne zdały egzamin, tutaj korekta wymagałaby więcej pracy.
ESA jak ognia unika w odniesieniu do misji ExoMars słowa porażka. Podkreśla, że zasadniczym celem pierwszego etapu programu było umieszczenie na orbicie Marsa pojazdu Trace Gas Orbiter, co w pełni się udało. Jeśli zaś chodzi o Schiaparellego, to był on elementem testów i one także, nawet w 80 procent, udało się zrealizować. Agencja podkreśla, że dalszy etap programu nie jest zagrożony. Trudno się tej taktyce dziwić, jak pisze "Nature" w grudniu ESA musi wystąpić do Unii Europejskiej o brakujące 300 milionów euro, dobra mina nawet do złej gry byłaby obowiązkowa. A tym razem chyba faktycznie gra nie jest do końca zła.
(mpw)