"Moja śmierć będzie taka, jak moje życie". Taki tytuł nosi biografia, w której Marcel Woźniak opisał Leopolda Tyrmanda - autora największego polskiego bestsellera, powieści "Zły" oraz słynnego "Dziennika 1954". Piewcy Warszawy i guru jazzu. Asa reportażu „Przekroju” i „New Yorkera”. Szeryfa wychowanego na ulicy Trębackiej, który wyruszył na Dziki Zachód. "Był krok do przodu i myślę, że w dzisiejszych czasach świetnie by się odnalazł. Nie wiem, jak to by było z polityką, to pewnie osobny temat. Ale na pewno miałby dużo do powiedzenia na temat dzisiejszej kultury popularnej" - mówi w RMF FM autor biografii Tyrmanda.

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta, RMF FM:  Gdybym miała określić twoją książkę jednym słowem, to powiedziałabym, że ona jest "skrupulatna". To jest komplement. Widać, że włożyłeś bardzo dużo pracy, żeby dotrzeć do szczegółów, do których nikt wcześniej nie dotarł. Nie mam na myśli tylko faktów i ludzi, ale też miejsca. Gdzie ich szukałeś?

Marcel Woźniak: Podróż śladami Leopolda Tyrmanda zaczęła się od jego książek, a więc od poszukiwań między wierszami, dosłownie i w przenośni. Tyrmand, niczym Leonardo da Vinci, chował tam wiele tajemnic i sekretów. Głównie o sobie samym, bo to był zawsze główny temat jego pisania: on sam, jego przeżycia i przemyślenia o świecie. A kiedy już te teksty przeczytałem, musiałem zacząć szukać miejsc na mapie - nie tylko palcem na mapie, ale też stopami. To były najpierw archiwa. Począwszy od archiwów, które miałem tuż pod nosem, czyli uniwersyteckie w Toruniu. Potem były archiwa już poważniejsze, jak archiwa Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie, archiwa KGB w Wilnie, Królewskie Archiwa Narodowe w Oslo, archiwa, na przykład, Muzeum Literatury. Przede wszystkim najważniejsze i tak naprawdę najpotężniejsze archiwa, w których zdeponowano dorobek Tyrmanda i jego prywatne archiwa i papiery, czyli Instytut Hoovera na Uniwersytecie Stanforda w Palo Alto w Kalifornii, gdzie rodzina po śmierci Tyrmanda te archiwa przeniosła. To były takie punkty, gdzie można było pracować na dokumentach. To była mrówcza praca. Natomiast warto było też pójść śladami Tyrmanda, począwszy od Warszawy, od miejsc, gdzie toczyła się akcja jego książek przez miejsca, w których mieszkał, przez Nowy Jork, Brooklyn, Instytut Piłsudskiego, Muzeum Imigracji u wybrzeży wyspy Manhattan w Nowym Jorku. Gdzieś na skwerze, zupełnie na zapleczu Muzeum Imigracji stoi taki obelisk z milionami nazwisk - jest tam również nazwisko Tyrmanda. Znalazłem je zupełnie przypadkiem - po prostu pojechałem tam na spacer. Wreszcie dom Tyrmanda w Wilnie. Mieszczące się tam muzeum Tomasa Venclovy nie miało pojęcia, że tam mieszkał kiedyś Tyrmand. Z kolei Tyrmand nie mógł wiedzieć, że po nim będzie tam mieszkać najsłynniejszy litewski pisarz. Te drogi gdzieś się przecinały. Faktycznie, podróż śladami Tyrmanda to była podróż i miedzy słowami i między ścieżkami, którymi dreptał. Łącznie z patrzeniem na zatokę San Francisco, którą też opisywał kiedyś mówiąc, że zupełnie inaczej ona wygląda z nabrzeża, a inaczej z kart powieści Jacka Londona, w których jako dzieciak się zaczytywał.

Udało ci się też rozmawiać z ludźmi, których nikt wcześniej o Tyrmanda nie pytał. Które z takich spotkań sprawiło ci największą przyjemność? Nie chodzi mi tylko o taką intelektualną przyjemność, ale na przykład o to, że pomyślałeś sobie: ten człowiek opowiedział mi fascynujące historie, których nie znałem. Być może dlatego, że byłeś pierwszy, który zapytał...

To był podróż przez czyjeś życie i taka praca reporterska, bo tak do tego podszedłem na początku. Podróż przez czyjąś historię, przez taki "timeline", jak dzisiaj  powiedzielibyśmy my z epoki Facebooka. Bardzo szybko się okazało, że to jest zagłębianie się w dosłownie czyjeś życiowe historie. Widzimy czyjeś wybory, czyjeś decyzje i wreszcie spotykamy ludzi, którzy go znali. Takich osób było wiele. Oczywiście, czytałem wywiady z tymi ludźmi bądź też faktycznie odzywałem się do nich jako pierwszy. Był na przykład znany warszawski pan Jerzy Przeździecki, którego serdecznie pozdrawiam. Nie mogłem się do niego dodzwonić całymi miesiącami. Ktoś mi kiedyś powiedział, odpukać, że zmarł. Okazało się, że było dwóch ludzi o tym samym nazwisku i w najmniej spodziewanym momencie, gdzieś między jednym spotkaniem a drugim pomyślałem: jeszcze raz zadzwonię pod ten numer, który był głuchy od miesiąca. I nagle po dwóch sekundach ktoś odbiera. "To pan żyje?" pytam, a on ze śmiechem odpowiada: "o ile wiem, to tak". (...) To spotkanie było takie "otwierające", jak powiedziałby jakiś psycholog, (...) bo będący pod 90. człowiek opowiada mi o tym, jak wyszedł kiedyś z więzienia na Szucha czy na Koszykowej z powybijanymi zębami, a tam czekał nie niego taki chudy chłopak. I to był Lolek. (...) I nagle ten człowiek, wiekowy, poważny pan pisarz w tym swoim mieszkaniu pośród jakichś szabel i rysunków powstańców, nagle zaczyna opowiadać historię, przy której oczy mu płona i otwierają się jak pięciozłotówki. Opowiada o tym, jak chodzili na dziewczyny, podrywali z Tyrmandem dziewczyny jako dwudziestoparolatkowie. (...) Takich rzeczy było dużo. Wreszcie spotkanie z panią Basią Hoff. Oczywiście, trochę mi to zajęło, żeby ona powiedziała mi o panu Tyrmandzie, czyli o jej byłym mężu. Pani Hoff podkreśla, ona nie jest byłą żoną Leopolda Tyrmanda i nie chciała być tak szufladkowana. Miała niezwykle żywą pamięć. I przywołała mi taką historię, przy której faktycznie oczy jej się zapaliły. Kiedy, gdzieś między tymi historiami o Tyrmandzie-pisarzu, mówi mi "ale, wie pan, byliśmy kiedyś na Placu Konstytucji". Bo ja ją pytałem o to, czy to prawda, że Tyrmand był takim chojrakiem, że był taki "do bitki". Wspominała, że byli kiedyś na Placu Konstytucji, gdy zaczepiło ją dwóch takich warszawskich "fajansiarzy" i zaczęli do niej smalić cholewki. Ona coś odburknęła, ale widać było, że ewidentnie napierają i chcą ją zaczepić. Tyrmand to zobaczył, wysiadł z samochodu, który stał obok na placu. Ona widzi tego Lolka, który wcale się nie spieszy, tylko idzie w ich stronę, zdejmuję okulary, składa te okulary, chowa do poły marynarki, podchodzi do nich i mówi: "przepraszam panowie, czy ktoś z was nie chciałby dostać w mordę?" czy coś tym rodzaju. Oni oczywiście zbagatelizowali to, że facet metr sześćdziesiąt wzrostu i chce do nich startować. (...) Tyrmand wszystkich położył, a Barbara Hoff, kiedy to opowiadała, miała taki dość specyficzny szelmowski uśmiech na twarzy, mówiący o tym, że sprawiedliwości stało się za dość. To są takie historie, które ciężko jest nawet przełożyć na papier, bo to są historie wzięte prosto z życia.

To jest też, moim zdaniem, książka o uczuciach. Spróbowałeś nie tylko pokazać Tyrmanda jako świetnego literata, ale też jako człowieka, który miał wyjątkową osobowość, charyzmę i był uczuciowy, jak się okazuje.

Mam teraz prawie tyle lat, ile Tyrmand, kiedy zaczynał pisać dziennik, więc na pewno łatwiej mi jest sobie go wyobrazić jako chłopaka, chłopca, nastolatka, dwudziestoparolatka, wreszcie - trzydziestoparolatka, niż tego pięćdziesięcio-, sześćdziesięcioletniego faceta. Ale miałem dużo uwagi i dużo pokory wobec tego, co on  pisał o sobie samym, a między wierszami pisał tego dużo. On bardzo często właśnie wspominał o tym, skąd się wziął jako człowiek, on z tą swoją wrażliwością. No i okazuje się, że to był chłopak, który nie raz dostał po nosie (...) W ten nos nie raz obrywał. Był niższy od wszystkich, nie wymawiał litery "r", nie miał powodzenia u dziewczyn takiego jak inni, nie był "wybitnym" osiłkiem. Z jednej strony jego mama aspirowała do salonu artystycznego Warszawy, z drugiej strony tata był przeciętnym rzemieślnikiem w żydowskiej dzielnicy. Więc ten chłopak był rozdarty wewnętrznie. Wtedy zaczęła się ta jego duchowa podróż chłopaka, który marzy o tym, żeby być takim dobrym szeryfem, tak jak tutaj na okładce, gdzie stoi z jedną noga z tyłu, żeby wyglądać na wyższego niż w rzeczywistości. Wydało mi się, że to był chłopak, który nasiąknął niezwykłą wrażliwością jako dzieciak. Prawdopodobnie dzięki niezwykłej sile literatury, w której się zaczytywał. On później z tą wrażliwością szedł przez życie. Oczywiście, można o nim mówić, że był pozerem, cwaniakiem, kobieciarzem, brylował w towarzystwie - tak, ale tam gdzieś w środku to był bardzo wrażliwy chłopak, który nie mógł się pogodzić ze swoim pochodzeniem, nie mógł się pogodzić z losami, jakie spotkały jego rodzinę podczas wojny, gdzie w tej tablicy genealogicznej pojawiły się nagle krzyżyki przy kilkudziesięciu nazwiskach. Więc on, pomimo tego, że uchodził za jakiegoś playboya czy takiego arbitra elegancji, za duszę towarzystwa, gdzieś tam w środku był miotany wieloma sprzecznymi uczuciami. Począwszy od nostalgii za krajem, od nostalgii za przedwojenną Polską i tym gimnazjum, w którym poznawał dopiero świat i przechodził taką inicjacje w dorosłość (...) Wreszcie, najważniejsza rzecz w jego życiu, czyli kobiety, z którymi się zupełnie nie mógł dogadać i o których to Mrożkowi pisał, że on ich nie rozumie. Na co Mrożek mu odpisywał w listach "a czego ty nie rozumiesz?". Mrożek pisze mu: "Wiesz co? Przeczytałem wszystkie twoje książki i tam wcale największym wrogiem nie są komuniści, naziści, bolszewicy, tylko baby... Co jest z tobą, człowieku?". A a propos takich rozmów, w których ktoś coś mówi ważnego...  Jego trzecia żona, Mary Ellen Tyrmand, powiedziała mi, że ona kochała go od początku, a on z czasem też zaczął ją kochać. Myślę, że tak już było do końca.

Przywołałeś temat zdjęcia, które jest na okładce i tematem zdjęć chciałabym zakończyć naszą rozmowę. Bo, oprócz tekstu, który porywa, można również zobaczyć fascynującą ilustrację zdjęciową. Skąd są te zdjęcia?

Jest tutaj bardzo dużo zdjęć, które pochodzą z archiwów rodzinnych Mary Ellen Tyrmand. Niektóre mam też dzięki Matthew Tyrmandowi. Cała oprawa graficzna to jest duża zasługa Zuzy Malinowskiej. (...) Tutaj są zarówno dokumenty nadesłane gdzieś z archiwów jenieckich, dokumenty z IPN-u, papiery z prywatnych archiwów, jakieś zapiski, na których Tyrmand ćwiczy swój nowy podpis amerykański aż po fotografie. Są na przykład 3 fotografie ze spotkania z Gałczyńskim, po wojnie, z których każda fotografia była w innym miejscu na świecie - jedna w Warszawie, druga w Kalifornii, a trzecia w Nowym Jorku. Ja byłem przekonany, że to było jedno zdjęcie i nagle je poskładałem i się okazuje, że to była po prostu sekwencja zdjęć. (...) Jeszcze inne zdjęcie przyleciało z Australii, od drugiej strony rodziny Tyrmandów (...) Ale jest też zdjęcie, moje ulubione, to zdjęcie Tyrmanda zrobione pod koniec lat 70. w Nowym Jorku, kiedy Tyrmand  trzyma obiektyw aparatu. To jest takie rybie oko i celuje nim w siebie na tle zakrzywiających się za nim wieżowców. To wygląda jak "selfie". (...) Fotografii jest tutaj cała masa. Wydaje mi się, że jest to też przykład na to, że Tyrmand był autorem, który bardzo żył w sztuce - w tekście, w zdjęciach, w filmie, w komiksie. Nie bez powodu dzisiaj tyle się mówi o Tyrmandzie w kontekście adaptacji teatralnych, komiksowych, słuchowisk. To był człowiek, który żył miedzy słowami, między obrazami.

Ale taż był zawsze krok do przodu.

Był krok do przodu i myślę, że w dzisiejszych czasach świetnie by się odnalazł. Nie wiem, jak to by było z polityką, to pewnie osobny temat. Ale na pewno miałby dużo do powiedzenia na temat dzisiejszej kultury popularnej.

(MN)