Najnowszy, kameralny obraz braci Dardenne ogląda się jak film akcji, momentami psychologiczny thriller, a może nawet jak osadzoną we współczesnych realiach baśń o ludzkiej sile, determinacji i dumie. Ze wstępnym uprzedzeniem: bohaterka przecież chce dokonać niemożliwego. W dodatku ma na to tylko weekend.
A teraz postaw się widzu filmu "Dwa dni, jedna noc" w takim oto położeniu: Tracisz pracę, nie masz oszczędności i wielkich perspektyw na zdobycie kolejnego zatrudnienia. Trudno zaczynać od nowa, zwłaszcza gdy niedawno na margines życia spychała Cię depresja. Idziesz do szefa prosząc, by Cię nie zwalniał. Ten tłumaczy się całkiem zrozumiałą potrzebą cięcia kosztów, ale stawia warunek: przekonaj kilkunastu kolegów do rezygnacji z premii, a stanowisko zachowasz. Czyli stajesz przed swoistym (choć zdecydowanie mniejszego kalibru) "dylematem wagonika": To tylko premia, a mogę ocalić siebie. Z drugiej strony: jakie mam prawo, by pozbawiać tylu ludzi dość znaczącego dochodu? I czy realizując przysługujące mi prawo do walki, paradoksalnie nie stracę szacunku do samego siebie?
Twórcy nagrodzonego Złota Palmą w Cannes filmu zdają się jednak mówić: nasza bohaterka - Sandra (nominowana za tę rolę do Oscara Marion Cotillard) tylko pozornie odziera się z godności, w rzeczywistości o nią walczy. W czasach wolnej przedsiębiorczości, gdzie tak docenia się "kreatywność i umiejętność przebranżawiania", wołanie o pomoc to tak naprawdę wyraz odwagi. W dodatku Sandra, pukając do kolejnych drzwi , przełamuje strach przed hierarchiczną strukturą firmy, podburzającym pracowników kierownikiem Dumont, wreszcie - przed braniem życia we własne ręce. Na twarzy bohaterki pojawia się uśmiech - zupełnie taki jak u Giulietty Massiny w słynnej scenie filmu sprzed kilku dekad: "Noce Cabirii" w reż. F. Felliniego. I myśl: nawet jeśli przegrywam, jestem silniejsza, a wszystko toczy się dalej.
Doskonałe jest jednak w tym filmie i to, że nie tracąc z oczu perspektywy głównej bohaterki, jednocześnie w naturalny sposób wczuwamy się też w punkt widzenia drugiej strony, jej kolegów, i z pewną kompulsywnością zadajemy pytanie: A co ja bym zrobił na ich miejscu? Czy moje przekonanie o ludzkiej przyzwoitości nie rozbiłoby się w zderzeniu z innymi motywami, którymi mógłbym się kierować, niekiedy tak małymi i przyziemnymi, że sam się wstydzę do nich przyznać? A być może są takie okoliczności, które ten brak gotowości do poświeceń w pełni usprawiedliwiają?
"Dwa dni, jedna noc" to cichy, refleksyjny film o głośnych problemach, z oszczędnymi środkami wyrazu, który jednak trzyma w napięciu do końca. A reżyserzy - Jean Pierre i Luc Dardenne - już po raz kolejny pokazują, że są specami od kina społecznie zaangażowanego. I już po raz kolejny trudno oprzeć się wrażeniu, że francuscy twórcy takich tytułów jak "Rosetta" czy "Milczenie Lorny" czerpią najlepsze wzorce z neorealizmu włoskiego. Tak jak niegdyś u Vittorio de Sici (reżysera m.in. "Umberto D.", "Złodzieje rowerów") czy Luchino Viscontiego ("Ziemia drży") - w centrum zainteresowania jest jeden człowiek i jego mniej lub bardziej skuteczny bunt: przeciwko braku etyki, wyzyskowi, a niekiedy całemu światu. Warto robić takie kino. Warto takie kino oglądać. Tematyka zawsze na czasie.