W greckim porcie Wolos trawlery zebrały tylko w ciągu jednej doby 40 ton martwych ryb. Zabił je kontakt ze słoną, morską wodą. "Smród był nie do zniesienia" - przyznaje burmistrz miasta.

"Unoszące się na wodzie śnięte ryby utworzyły srebrzysty koc w całym porcie. Smród zaniepokoił mieszkańców i władze, które spieszyły się, aby zebrać martwe ryby, zanim odór dotrze do pobliskich restauracji i hoteli" - pisze w swej relacji z położonego w środkowej Grecji miasta Wolos agencja Reutera.

Woda zabójcza dla ryb

To ryby słodkowodne, zostały porwane ze swoich siedlisk w jeziorach podczas powodzi, która nawiedziła Grecję jeszcze w ubiegłym roku. Wywołał ją diakan, czyli śródziemnomorski cyklon, o imieniu Daniel. Ryby niesione wraz z wodami powodziowymi trafiły do rzeki, a następnie do Zatoki Pagasyjskiej, nad którą leży Wolos. Kontakt ze słoną, morską wodą je zabił.

Ryby ściągano z zatoki za pomocą trawlerów. Tylko w ciągu 24 godzin zebrano ponad 40 ton.

Smród nie do zniesienia

Burmistrz Volos, Achilleas Beos, powiedział, że "smród był nie do zniesienia". 

Podczas konferencji prasowej obwinił rząd za to, że nie poradził sobie z problemem, zanim dotarł on do Wolos. Mogłoby temu zaradzić np. umieszczenie sieci u ujścia rzeki.

Beos powiedział, że gnijące ryby mogą spowodować katastrofę ekologiczną dla innych gatunków.

Brak turystów

Warstwa martwych ryb rozciągała się na kilometry. Nie tylko wzdłuż wybrzeża, ale także w centrum Zatoki Pagasyjskiej - powiedział członek rady miejskiej Stelios Limnios. 

Nad zatoką koncentruje się branża turystyczna, mieszczą się tam hotele, domy letniskowe, restauracje.

33-letni Dimosthenis Bakoyiannis, który jest właścicielem restauracji na plaży 10 km od Wolos, mówi dziennikarzom agencji Reutera, że jego obroty spadły tego lata o 80 proc., ponieważ po powodzi mniej turystów chciało tu przyjechać.