Do 7 wzrosła liczba ofiar śmiertelnych protestów w Chile, które były kontynuowane w nocy z niedzieli na poniedziałek, mimo godziny policyjnej obowiązującej od 19 wieczorem do 6 nad ranem. Prezydent Sebastian Pinera oświadczył, że "w kraju toczy się wojna".
To wojna z bardzo silnym i nieprzejednanym przeciwnikiem, który nie szanuje niczego i nikogo, a jest gotowy do użycia przemocy i wkroczenia na drogę przestępstwa - powiedział podczas niedzielnej konferencji prasowej Pinera.
W niedzielę po południu w Santiago doszło do nowych starć manifestantów z policją - pisze agencja AFP. W dalszym ciągu dochodziło też do plądrowania sklepów w różnych miejscach stolicy. Według szacunków władz w pożarze zakładu odzieżowego Santiago, który został splądrowany w niedzielę w nocy podczas protestów, zginęło łącznie 5 osób. Ich zwęglone ciała zostały znalezione przez strażaków w zgliszczach - poinformował szef straży pożarnej w Santiago, Diego Velasquez.
W nocy z soboty na niedzielę doszło zaś do splądrowania i pożaru supermarketu, w którym zginęły dwie osoby spaliły się na miejscu a trzecia w bardzo ciężkim stanie trafiła do szpitala - podała mer miasta Karla Rubilar.
Protesty stołeczne spowodowane zostały ogłoszeniem podwyżek cen na metro. W różnych częściach miasta protestujący wznosili barykady i starli się z policją, która użyła przeciwko nim armatek wodnych i gazu łzawiącego. Demonstranci niszczyli wejścia do stacji kolejki podziemnej i bramki kontrolne.
To nie jest protest, to przestępstwo - oświadczył w piątek prezydent Sebastian Pinera i wprowadził stan wyjątkowy w mieście, w tym godzinę policyjną. Jednocześnie pod wpływem gwałtownych protestów cofnął w sobotę podwyżki cen biletów na metro.
Do stłumienia niepokojów społecznych w kraju władze wysłały łącznie 10 tys. policjantów. Do niedzieli w nocy aresztowano 1462 osoby, z czego 644 - w Santiago, a 848 w innych miastach krajach.
Santiago, Valparaiso i Concepcion przedstawiają sobą opłakany widok - pisze agencja AFP. Skala zniszczeń jest ogromna - dodaje.