W niedzielę premier Australii Scott Morrison przedstawi ogólnokrajowy bilans ofiar i strat spowodowanych przez szalejące od września pożary. Skuteczną walkę z ogniem utrudniają wichury, towarzyszące pożarom i temperatura przekraczająca 40 stopni Celsjusza. W niektórych wypadkach straż pożarna ostrzega, że nie będzie mogła skutecznie ratować zagrożonych. W komunikacie ochotniczej wiejskiej straży pożarnej Nowej Południowej Walii wydanym w sobotę napisano: "Niekiedy jest już za późno na ewakuację. Szukajcie jakiegoś schronienia na własną rękę, gdy zobaczycie, że ogień się przybliża".
Na niektórych terenach w Australii temperatura sięgała w sobotę ponad 40 stopni Celsjusza. W Penrith na zachód od Sydney odnotowano 48,9 stopni - według raportów było to najbardziej gorące miejsce na Ziemi. Wysoka temperatura nie pomaga w gaszeniu potężnych pożarów buszu, z jakimi kraj ten zmaga się już od września. Życie straciły już 23 osoby, a sześć uznaje się za zaginione.
Żywioł zniszczył ponad 1200 domów, wypalił miliony hektarów do gołej ziemi.
W stanie Victoria śmigłowce wojskowe ewakuowały ludzi uwięzionych w pierścieniu ognia.
Dwa okręty wojenne podjęły na swoje pokłady ponad 1000 ludzi uwięzionych na plaży w nadmorskim kurorcie Mallacoota. Porzucili oni swoje domy i uciekli na plażę zabierając ze sobą zwierzęta domowe: 113 psów, trzy koty, królika i papugę.
Wśród ewakuowanych był też setki turystów, którzy nad morzem witali Nowy Rok. Po 20 godzinach okręty MV "Sycamore" i HMAS "Choules" przybiły do portu w pobliżu Melbourne, a ewakuowani zostali autobusami przewiezieni do schronisk.
Premier Australii Scott Morrison, krytykowany za zbyt opieszałą walkę z ogniem i nieradzenie sobie z kryzysową sytuacją, wysłał strażakom do pomocy 3000 rezerwistów. Jak zauważa "New York Times", takiego zaangażowania wojskowego nie było w Australii od czasu II wojny światowej.
Wysokie temperatury, jakie wyzwoliły pożary szalejące na południe od Sydney, przyczyniły się do powstania obszarów, gdzie panuje swoisty mikroklimat charakteryzujący się burzami bez opadów i ogniowymi tornadami - ostrzega straż pożarna Nowej Południowej Walii. To ogromne zagrożenie.
Nad wschodnią Australią unoszą się obecnie chmury typu flammagenitus - powstałe w wyniku silnego ogrzania wilgotnego powietrza przez spalanie przy powierzchni ziemi, wyglądem najczęściej przypominające chmury powstałe w sposób naturalny np. w wyniku wybuchu wulkanu.
Do uformowania się chmury flammagenitus konieczne jest, by powietrze zostało ogrzane do takiego stopnia, że tworzy silny prąd konwekcyjny wynoszący wilgoć i cząsteczki pyłu powyżej poziomu kondensacji. W wyższych partiach atmosfery dochodzi przy tym do gwałtownego schłodzenia cząsteczek powietrza, a na styku gorących i zlodowaciałych warstw dochodzi do gwałtownych wyładowań.
Konsekwencje tego rodzaju burz są trudne do przewidzenia w warunkach trwających od tygodni pożarów - podkreślają eksperci z Australijskiego Biura Meteorologicznego.