Oficerowie nie chcą być dowódcami. A piloci odmawiają latania nad afgańskimi górami. Brakuje też lekarzy wojskowych. Tak wygląda sytuacja w armii przed trzecią zmianą polskiego kontyngentu w Afganistanie - opisuje "Rzeczpospolita".
Pierwsi żołnierze już wylecieli na misję. Za kilka tygodni ma tam trafić cały, liczący 1600 żołnierzy polski kontyngent. Jak twierdzą rozmówcy gazety, skompletowanie tej zmiany przysporzyło armii wiele kłopotów. Trudno było namówić do wyjazdu oficerów. Chodzi przede wszystkim o dowódców zespołów bojowych i ich zastępców.
W skład kontyngentu wchodzi jedna grupa bojowa, na którą składają się trzy zespoły: Alfa w bazie Szaran, Bravo w Ghazni i Charlie w wysuniętej najbardziej na południe bazie Wazi-Kwa. Dla każdego oficera takie stanowisko to teoretycznie trampolina do kolejnych awansów.
W Afganistanie żołnierze byli wysyłani na etaty majorów na przykład ze stopnia porucznika. Obiecywano im, że jak wrócą, awansują, a po misji wracali do jednostki na ten sam etat. O szybkim awansie też mogli zapomnieć - mówi oficer, który miał jechać na misję. To jeden z powodów, dla których oficerowie niezbyt chętnie decydowali się na wyjazd. Innym jest syndrom Nangar Khel.
Na dowódcach zespołów bojowych spoczywa ogromna odpowiedzialność. To oni bowiem wydają rozkazy i kierują akcjami. Coś nie wyjdzie i trafię za kraty - mówi jeden z żołnierzy. Twierdzi, że po sprawie zatrzymania siedmiu żołnierzy z jednostki w Bielsku-Białej w armii panuje powszechne przekonanie, że lepiej się nie wychylać.
Rzecznik prasowy Dowództwa Wojsk Lądowych, podpułkownik Sławomir Lewandowski zapewnia, że sytuacja jest opanowana. Skompletowaliśmy już ok. 90 proc. składu kontyngentu - mówi. Przyznaje jednak, że wojsko nie jest w stanie zgromadzić odpowiedniej liczby lekarzy.
Entuzjazmu nie wykazują też piloci wojskowych śmigłowców. Dlatego, jak wynika z informacji dziennika, w tej sprawie dowódcy Wojsk Lądowych będą rozmawiać z szefami Sił Powietrznych.