Po pierwszej pracy nie należy spodziewać się cudów. Raczej nie spełnimy w niej swoich ambicji, ale z pewnością dowiemy się, ile wysiłku kosztuje zarobienie 50 złotych – naszych własnych, wystanych, wybieganych, okupionych zmęczeniem. W Faktach RMF FM i na RMF24.pl w przedostatnim dniu matur pytamy Was o wspomnienia z pierwszej pracy. Zobaczcie też, gdzie przed laty pracowali nasi dziennikarze.

Joanna Potocka: Dziś takich saksów już nie ma...

Dla nich nie ma żadnych granic. Nie potrzebują pozwolenia na pracę, nie potrzebują wiz, nie potrzebują nawet paszportu, żeby wyjechać do większości państw europejskich. Obecni studenci w pogoni za euro wyruszą po sesji na wakacyjne saksy. Czy im tej swobody zazdroszczę? Tak. Czy oni mają czego mi zazdrościć? Nawet nie wiedzą jak bardzo.

Jest rok 1988. Z moich obliczeń wynika, że większości obecnych  studentów jeszcze nie było na świecie. Ja właśnie zdałam maturę i przede mną były trzy miesiące wakacji oraz pierwszy w życiu wyjazd "na zachód".

Szwajcaria zawsze była krajem  hermetycznym. Zanim zarobiłam tam pierwszego franka, przeszłam procedurę, o istnieniu której  dzisiejsi studenci nawet nie zdają sobie sprawy. Najpierw mój kolega Lorenz, uzbrojony w zaświadczenie o płaceniu składek do kasy chorych oraz wyciąg w konta, udał się na posterunek żandarmerii w Zurychu. Musiał udowodnić, że jest w stanie opłacić moje ewentualne leczenie, czy pokryć koszty utrzymania. Nikt nie zakładał przecież, że nastolatka z demoludów będzie miała własne pieniądze. Ale to wystarczyło, a zaproszenie nabrało urzędowej mocy dzięki oficjalnej pieczęci komendanta żandarmerii. Zaproszenie było konieczne dla uzyskania wizy, wizę wbijało się do paszportu. Nie wyciągało się go z szuflady, ale z depozytu na komisariacie milicji. I nie było to oczywiste, że dokument się dostanie. Ja dostałam... po kilku tygodniach. Z paszportem i oficjalnym zaproszeniem pojechałam po wizę do ambasady Szwajcarii w Warszawie. Koniec końców wyjechałam i podjęłam pierwszą w życiu pracę. Oczywiście  "na czarno". Trzy miesiąca "na szmacie" w gabinetach lekarskich, salonach fryzjerskich, lokalach gastronomicznych i prywatnych mieszkaniach. Nie były to duże pieniądze, dwa razy więcej dostałam w "tipsach", bo wtedy Kraków był dla Szwajcarów równie egzotyczny, jak dziś dla nas Ułan Bator. "Walesa" to było dla nich jedyne  skojarzenia z krajem nad Wisłą. Z litości, jak to dziś odbieram, pakowali mi do kieszeni franki, które później ukryte po kieszeniach przywiozłam "nielegalnie" do Polski. Ile? Cierpliwości...

Rok później była Szwecja. Procedura podobna: zaproszenie , wiza i paszport. Tym razem było jednak łatwiej. Studenci filologii szwedzkiej automatem dostawali czasową wizę pobytową z pozwoleniem na pracę. Pracę, która na nich czekała. Latem  Szwedzi jechali na wakacje, ale ktoś pracować musiał. Ochotnicy na zastępstwo byli witani z otwartymi ramionami. Zwłaszcza na oddziałach geriatrycznych, których w państwie opiekuńczym nie brakowało. Ktoś karmił, ktoś inny zmieniał opatrunki, a jeszcze ktoś inny kąpał. Ktoś, bo przecież nie rodzina. Na wakacje hotele pielęgniarskie zamieniały się w akademiki. Zjeżdżali się studenci z Finlandii, Norwegii, Danii i my, Polacy, wszyscy po to, by opiekować się umierającymi Szwedami. Powiem tylko, że nie były to łatwo zarobione korony. Ile?

Po przeliczeniu pieniędzy zarobionych w Szwajcarii i w Szwecji okazało się, że to 3 tysiące dolarów. Niecałe 10 tysięcy złotych, spytacie? Waszym zdaniem niewiele? Dzięki tym pieniądzom w 1989 roku, w wieku 19 lat kupiłam swoje pierwsze mieszkanie. Całe 24 metry kwadratowe! Tyle kosztowało moje własne m1! 3 tysiące dolarów.

Sprawdziłam w zaprzyjaźnionym biurze nieruchomości. Dziś te same 24 metry kwadratowe, w tym samym bloku z wielkiej płyty, na tym samym osiedlu w Krakowie kosztują 170 tysięcy złotych. Blisko 53 tysiące dolarów... 40 miesięcy wakacyjnej pracy...

Bartek Styrna: Konserwacja powierzchni płaskich... w pionie

Skały, wspinanie, góry - nie pamiętam, kiedy to się zaczęło, ale towarzyszyło mi od zawsze. Przez wiele lat dzieciństwa była to tylko pasja. Po maturze i egzaminach na studia okazało się jednak, że można na tym też nieźle zarobić. Nie, nie - nigdy nie byłem instruktorem wspinaczki, raczej konserwatorem... powierzchni płaskich.   

Matura zdana, egzaminy na studia złożone, najdłuższe wakacje w życiu właśnie się zaczęły. Wypadałoby więc coś zarobić. Niektórzy koledzy rozdawali ulotki, inni przywdziali garnitury i próbowali kogoś ubezpieczyć. Chodzenie przez kilka godzin jedną ulicą nigdy mnie specjalnie nie interesowało, do akwizycji wszelakiej też raczej się nie nadaję. Wybór był więc prosty - roboty wysokościowe.

I tak na kilka wakacyjnych tygodni zamieniłem piękny jurajski wapień z Góry Zborów na zimne okna wieżowca w Katowicach, a przy uprzęży zamiast karabinków, taśm i kości pojawiły się dwa wiaderka - w jednym woda, w drugim sprzęt do mycia szyb lub też farby do malowania różnorakich konstrukcji.

I po kilka razy dziennie - zjazd, winda na dach, zjazd, winda na dach... Praca nieskomplikowana, a jednocześnie dostarczająca czasami emocji i - co najważniejsze - całkiem niezłej ilości gotówki na górskie wyjazdy.

Monika Kamińska:

Pierwszą pracę i pierwsze zarobione pieniądze pamiętam doskonale. Pamiętam też, na co je wydałam...

Pierwsze pieniądze zarobiłam po podstawówce. Praca sezonowa - zrywanie wiśni. Do sadu w Albigowej jeździła nas cała grupa ze szkoły, więc rodzice nie mieli nic przeciwko. Pracowałam miesiąc. Zarobiłam 19 dolarów. Ile to było w złotówkach - nieważne. Ważne, że właśnie tyle w Peweksie [Pamiętacie?] kosztowały moje wymarzone dżinsy - takie zapinane na guziczki, a nie na zamek. Levisy 501 J [Mam je do dziś, w nieco minimalistycznej formie - krótkich spodenek].

Po maturze - odpoczywałam. Zbierałam siły na studia. Wyjechałam wprawdzie na obóz jako drużynowa (czyli wychowawca grupy), ale nie traktowałam tego poważnie. Wypłaty zresztą w ogóle nie ujrzałam. Wystarczyło, że jadłam na koszt organizatora. Gdy dziś o tym pomyślę - zwłaszcza jako matka wysyłająca dziecko na obóz - skóra mi cierpnie...

Pięć lat później dostałam swoją pierwszą poważną pracę. Taką z umową. Taką, z której trzeba się utrzymać. Byłam po studiach. Miałam dyplom z wyróżnieniem i zaczynałam pracę na niepełny etat w szkole - uczyłam języka polskiego. Do dziś pamiętam kwotę z paska: 482 złote i 19 groszy. Płakałam. Na studiach powodziło mi się dwa razy lepiej. Stypendium naukowe i socjalne wynosiło około 500 złotych.  Dorabiałam jako fakturzystka - jakieś 400 zł - i udzielałam korepetycji - 200 zł. Za akademik płaciłam 60 złotych.

A teraz nagle z 482 złotych musiałam opłacić mieszkanie, zjeść, ubrać się, kupić bilet na autobus... Dobrze, że byli rodzice i zaskórniaki. Odłożyłam na czarną godzinę niemal wszystkie pieniądze zarobione na wakacjach. Przez dwa miesiące pracowałam jako hostessa w supermarkecie. Wtedy to była niezła fucha. Za godzinę można było dostać 7-8 złotych, 10 - jeśli trzeba było się przebrać np. za zwierzaka czy kosmitę. Na tamte czasy - koniec lat 90. - to były zawrotne kwoty. Tym bardziej, że często pracowało się po 10, 12 godzin. Przyznam, że nie wiem, jakie stawki obowiązują teraz.

Moje 482 złote z pierwszej wypłaty bolą do dziś. Samą pracę wspominam jednak z wielkim sentymentem. Byłam naprawdę zaangażowanym nauczycielem. Wielu moich uczniów potrafię jeszcze dziś wymienić z imienia i nazwiska. Do dziś przechowuję wspólne zdjęcia. Pasek z kwotą wypłaty dawno wyrzuciłam.

Tomasz Staniszewski:

Pierwsza praca... to niestety najczęściej zderzenie maturalnego bohatera romantycznego z brutalną rzeczywistością wolnego rynku pracy... Ja zaczynałem jako pomocnik na budowie - miała być ciężka praca, ale za to godziwe pieniądze i wyjazd na wakacje do włoskiej La Spezii... Zatem marzenia romantyka skutecznie zagłuszała betoniarka, czasami nocą łapały kurcze po rozładowaniu samochodu cegieł, do tego gwintowanie rur 3/4 cala, a w nosie pył gładzi szpachlowej. Nie takie cierpienia młody Werter znosił! Ale kiedy w dzień wypłaty okazało się, że pieniędzy nie jest tak dużo, jak młody romantyk myślał, do tego zarobiłeś tyle co kolega, który aż tak bardzo pracy się nie poświęcał, a wyjazd do Włoch raczej był palcem po wodzie pisany - nabierasz odpowiedniego dystansu do rzeczywistości. Przy następnej pracy na pewno weźmiesz to pod uwagę!

W marzeniach każdy chce zarobić dużo, popracować w dobrych warunkach, w towrzystwie życzliwych "kolegów", którzy pomogą zaaklimatyzować się w tym nowym miejscu pracy... W praktyce zarobicie nie tyle, ile byście chcieli, warunki zawsze was zaskoczą, a koledzy - cóż, oni też walczą o swoje - więc na życzliwość raczej nie liczcie... Przede wszystkim liczcie na siebie! Co Was nie zabije - na pewno wzmocni przy każdej następnej próbie starania się o pracę. Sprawdzić się z samym sobą - na pewno warto!