"Lisewski jest jedynym kitesurferem na świecie, który podejmuje się tak ekstremalnych wyzwań" - mówi Adam Szymański, Prezes Polskiego Stowarzyszenia Kiteboarding'u. W zeszłym roku 42-latek jako pierwszy człowiek na świecie przepłynął bez asekuracji Bałtyk. Kolejnym wyzwaniem sportowca, który wczoraj zaginął, było Morze Czerwone. "Mam nadzieję, że w tym przypadku ta brawura okaże się na tyle nieduża, że wszystko się dobrze skończy. Z drugiej strony, gdyby nie brawura nie wiedzielibyśmy, że pewne rzeczy w ogóle są możliwe" - dodaje Szymański.
Kuba Kaługa: Pierwsze wrażenie, jak Pan usłyszał o tym, co się stało?
Adam Szymański: Troska o to, gdzie jest Janek, co tak naprawdę się stało i kiedy się zobaczymy.
To jest jedyny człowiek na świecie, który podejmuje takie wyzwania?
W tak specyficzny sposób - jedyny. Oczywiście zdarzają się kitesurferzy, którzy rzucają wyzwania bardziej sobie i żywiołowi niż komukolwiek innemu i próbują przepłynąć długie dystanse. Natomiast tylko Janek decyduje się na pływanie bez asekuracji.
Nie mamy przykładów z innych krajów?
Mamy przykłady innych dystansów. Zarówno Rosjanie, Anglicy czy Hiszpanie podejmują się takich rzeczy, ale zawsze płyną z asekuracją. W sytuacji, w której jest łódź asekurująca, taka sytuacja jak dziś nie miałaby miejsca, bo po prostu wsiadamy do łodzi i płyniemy do brzegu.
Taka łódź powinna tam być pana zdaniem?
Z punktu widzenia bezpieczeństwa? Na pewno tak. Z punktu widzenia pogoni za marzeniem - to byłoby inne marzenie. Rozmawiałem z Jankiem o asekuracji, powiedział, że asekuracja nie jest tym, co go interesuje.
A osobiście pan doradzał mu tę asekurację?
Oczywiście. Wszyscy, którzy choć odrobinę znają się na kitesurfingu, chcieliby, żeby Janek płynął z asekuracją. Głównie ze względów bezpieczeństwa. Ale - jak powiedziałem - z punktu Janka Lisowskiego, przepłynięcie morza z asekuracją nie byłoby tym samym, co przepłyniecie bez. Tak jak wejście na Mount Everest bez tlenu - ten pierwszy raz zawsze jest trudny i wielu zginęło próbując to zrobić.
On ma już taki jeden wyczyn za sobą. W zeszłym roku przepłynął Bałtyk bez asekuracji na kitesurfingu. Wtedy też było dużo dyskusji na ten temat. Środowisko było podzielone między tych, którzy byli zwolennikami tego wyczynu i tych, którzy z dużym scepcytyzmem podchodzili do tego.
Tak jak w każdym środowisku, tak wśród kitesurferów są tacy, dla których najważniejszy jest wyczyn - bez względu na ryzyko i potencjalną cenę, którą można za to zapłacić. Są też tacy, dla których jest to sport - jeden z wielu, który można uprawiać w sposób bezpieczny, przyjemny, całymi rodzinami na plaży, w ciepłe, słoneczne dni nad naszym lub jakimkolwiek innym morzem, bez narażenia życia lub zdrowia. Te dwa różne podejścia są wśród kitesurferów. Niektórzy chcieliby, żeby Janek zrobił to tak, jak sobie wymarzył. Inni, żeby zrobił to być może z mniejszym rozmachem, ale za to z większym bezpieczeństwem.
Bardzo ekstremalna próba można powiedzieć, a nawet ekstremalnie ekstremalna.
Tak, z tego względu, że Janek ma tego świadomość i my wszyscy śledzący jego wyczyny, że jest wiele rzeczy które mogą zawieźć i przydarzyć się w czasie takiej przeprawy. Pozostaje trzymać kciuki, żeby się to udało. Ewidentnie w takich przeprawach potrzebne jest dużo szczęścia. W przypadku przeprawy przez Bałtyk Janek miał go wyjątkowo dużo, a w przypadku przeprawy przez Morze Czerwone miał go mniej niż byśmy sobie życzyli. Natomiast mam nadzieję, że na tyle dużo, że go wkrótce zobaczymy całego i żywego.
Teoretycznie ten rejs przez Morze Czerwone był łatwiejszy niż przez Bałtyk.
Na pewno łatwiej z tego względu, że Morze Czerwone jest ciepłe. Tym samym zjawisko hipotermii jest dużo mniej uciążliwe niż na Bałtyku. Morze Czerwone też wydaje się być bardziej przewidywalne niż Bałtyk, który w zgodnej opinii wszystkich żeglarzy jest jednym z najbardziej wrednych mórz. Jak się okazuje, szczęście jest potrzebne nawet na łatwiejszym akwenie.
Co tam się mogło wydarzyć?
Przyczyn może być bardzo, bardzo wiele. Może być to kłopot ze sprzętem, awaria linki latawca, bądź - co mniej prawdopodobne - deski. Być może kwestia pogody - wiatr mógł zmienić kierunek, osłabnąć w tamtym konkretnym miejscu, w którym Janek się znalazł. Niestety, nie mamy dokładnych odczytów z całej powierzchni Morza Czerwonego.
Osłabiony wiatr od razu zabrał mu prędkość? Przysiadł, nie mógł płynąć szybko, nie mógł się poruszać?
Jeżeli wiatr zupełnie zgaśnie, latawiec spada do wody, przestaje pełnić swoją rolę napędu. Jeżeli wiatr nie wzrośnie powyżej pewnej siły, ten latawiec zostanie na wodzie. Dopóki nie zacznie wiać, nie podniesie się. Pozostaje tylko i wyłącznie dryf. Mam nadzieję, że właśnie to się stało. To byłaby najbezpieczniejsza ze wszystkich możliwości i najlepsza - w kontrolowany sposób wiatr osłabł, przestał wiać i Janek po prostu spokojnie dryfuje, czekając na pomoc.
Mamy też informację o bardzo złych warunkach pogodowych. m.in. z tego względu przerwano akcję poszukiwania wczoraj.
Wiadomości meteo troszeczkę podważają tę wersję wydarzeń ze słabnącym wiatrem. Pozostaje nam mieć nadzieję. Oczywiście, mogło być tak, że wiatr równie dobrze zrobił się zbyt silny żeby płynąć na dobranym sprzęcie, siła jego przewyższyła to, co było w prognozie. To też jest możliwy scenariusz.
Latawiec miał powierzchnię 11 metrów kwadratowych. To dość dużo, prawda?
To jest taki rozmiar na wiatry umiarkowane do średnich. W sytuacji, w której ten wiatr zrobił się bardzo mocny, ten latawiec, ta jego powierzchnia była zbyt duża, żeby móc kontynuować na nim podróż.
To nie jest jednostka pływająca, to nie jest łódź. Jak dużą wyporność ma kitesurfer?
To wszystko zależy od tego, w jaki sposób jest wyposażony. Deska, na której płynął Janek, ma maksymalnie parę litrów wyporności. Natomiast wyporność może mieć strój, w który się ubrał. Co więcej - latawiec jest w dużej części pompowany, napełniony powietrzem, trochę jak materac do pływania. W sytuacji zagrożenia latawiec może również pełnić rolę tratwy, takiej, na której można się stosunkowo komfortowo uczepić i czekać na rozwój wydarzeń.
Czy moglibyśmy mówić w tym wypadku o brawurze?
Zawsze, gdy robimy coś trudnego, czego nikt wcześniej nie zrobił, osoby o bardziej zachowawczym podejściu do życia powiedzą, że to brawura. Z drugiej strony, gdyby nie brawura, prawdopodobnie nie wiedzielibyśmy, że niektóre rzeczy są możliwe, wydawałyby się one nam cały czas poza zasięgiem ludzkich możliwości. Mam nadzieję, że w tym przypadku ta brawura okaże się na tyle nieduża, że wszystko się dobrze skończy.
Ważną też sprawą jest to, że te sygnały alarmowe, sygnały SOS nie są wysyłane automatycznie przez urządzenie nawigacji satelitarnej.
Tak, wszystko wskazuje na to, takie są sygnały płynące z Egiptu, że Janek sam naciska ten sygnał wzywania pomocy. Tym samym jest świadomy.
Przede wszystkim żyje - to jest ważne.
Tak, tak. To w tym wszystkim jest najważniejsze. Pozostaje nam trzymać kciuki za powodzenie akcji ratowniczej.
Film z przygotowań do rejsu przez Bałtyk.