"Prawdopodobnie ojciec miał poczucie, że może zostać aresztowany. Tylko, że to był typ człowieka, który nie wycofał się nigdy. Jako żołnierz złożył przysięgę i jej dotrzymywał. Powiedział, że jeśli nie ja, to kto to będzie robił" – mówi w rozmowie z Konradem Piaseckim syn Witolda Pileckiego, Andrzej. "Ja zawsze mówiłem, że on wyjdzie z cienia i będzie o nim głośno. I tak się stało" – dodaje.
Konrad Piasecki: Czy był taki moment, kiedy pan sobie uświadomił, że jest synem człowieka legendy i człowieka, który kiedyś będzie narodowym bohaterem?
Andrzej Pilecki, syn rotmistrza Witolda Pileckiego: Na pewno był. W momencie, kiedy mama zaczęła mieć takie momenty, że narzekała: "Dlaczego on to zrobił?", "Dlaczego on się tak poświęcił?". Ja zawsze mówiłem: "Mamo, zobaczysz, że on wyjdzie z cienia. On sam, już nas nawet może nie być, wyjdzie z cienia i będzie o nim głośno". I tak się stało.
Na ile pan zdołał poznać własnego ojca? Na ile było tak, że on był taką postacią - przez walkę, przez konspirację - odległą i zawsze nieobecną?
Siedem lat byliśmy na Kresach i ona nam zaszczepił pewne rzeczy, które tak, jakby przewidywał, że kiedyś jego zabraknie, i że nam się to przyda. Poszanowanie prawdy na przykład. Ja dostałem klapsa pierwszy raz, kiedy skłamałem, że zjadłem owsiankę, a ja ją wydałem myszom do nory. Do dziś pamiętam to lanie, a to było jedyne.
Rozumiem, że mimo tego lania to był taki sielski i piękny czas?
Tak. Czas był naprawdę sielski. Myśmy byli szczęśliwi całą czwórką, ponieważ mieszkaliśmy w takim miejscu, gdzie nie było specjalnie kolegów. Byliśmy skazani na siebie i tata bardzo dobrze się z tego wywiązywał. Zawsze nam robił jakieś niespodzianki. W ogóle wychowywał nas bardzo mądrze. Mnie przygotowywał do takich prac jak powożenie koniem. Uczył kochać przyrodę. Chciał, żebyśmy byli sprawni fizycznie, no i psychicznie.
Pan wiedział, że ojciec jest w Oświęcimiu?
Ja miałem kontakt z wujenką naszą, która była jego łączniczką. Ojciec nie pisał przecież do nas ani do mamy. W Oświęcimiu był pod innym nazwiskiem. Nie wiedziano nawet, że był żonaty. Pisał do tej pani, naszej kuzynki i nam przekazywano informacje. Pośrednio wiedzieliśmy, że już jest tam.
A na ile wasze kontakty były żywe po wojnie, wtedy, kiedy on walczył już w podziemiu z komunistami?
Ojciec był w czasie okupacji niemieckiej w Warszawie i były te krótkie spotkania. Bardzo krótkie. To samo było potem. Albo przyjeżdżaliśmy tutaj na jeden dzień, albo na parę godzin, albo on wpadał do Ostrowi Mazowieckiej. To nie tak daleko.
A na ile wiedzieliście, co robi?
Nie wiedzieliśmy. Na pewno dzieci nie wiedziały. Dopiero, jak gazety zaczęły traktować go jako szpiega, jako wroga ludu.
Pamięta pan ostatni obraz ojca? Ostatnie spotkanie z nim?
No tak, pamiętam. Jednym z takich ostatnich zadań ojca to było tak zwane: "rozładowanie lasu", żeby młodzież wychodziła z lasu, bo wiadomo, że się deprawuje w takich warunkach. Jedna z tych jego wypraw do lasu, jakby, to było po drodze. Do nas zajechał po powrocie. Był bardzo sfrustrowany. Zamknął się i grał na pianinie, bo mu się to nie udało, bo nikt nie chciał słuchać jego poleceń.
A miał poczucie, że wokół niego ta pętla się zacieśnia, że może zostać aresztowany?
Prawdopodobnie miał. Tylko, że to był typ człowieka, który nie wycofał się nigdy. Ponieważ, jako żołnierz, złożył przysięgę, to kultywował to, dotrzymywał tej przysięgi. Powiedział, że jeśli ja nie będę kultywował to, kto to będzie robił.
Stoimy na powązkowskim cmentarzu komunalnym, prawdopodobnym miejscu pochówku pańskiego ojca. Czy domyślaliście się, że tutaj leży?
Nie, absolutnie nie. Ja absolutnie do tej pory nie jestem taki pewien, czy tak jest ...Prawda, brali tam DNA, i tak dalej. Są nowoczesne techniki. Ale czy to takie jest naprawdę? Zobaczymy. Jeszcze trochę poczekamy. Podobno rodzina ma się dowiedzieć najszybciej.