Relacje Chin i Japonii są najgorsze od nawiązania kontaktów dyplomatycznych między obydwoma krajami w 1972 roku. W Chinach nie ustają antyjapońskie demonstracje. Przyczyną sporu ma być historia, ale eksperci twierdzą, że to tylko pretekst.
Zdaniem chińskiego MSZ wina leży po stronie władz w Tokio, które dopuściły do szkół podręcznik, tuszujący japońskie zbrodnie z czasów II wojny światowej. Z kolei Japonia domaga się przeprosin i odszkodowań za ataki na japońskich biznesmenów i turystów, do których doszło w ostatnich tygodniach.
Konflikt usiłował rozwiązać szef japońskiej dyplomacji Nobutaka Machimura, który przyleciał wczoraj do Pekinu. Ale od Chińczyków usłyszał: Chiński rząd nie zrobił niczego, co wymagałoby przeproszenia japońskiego narodu.
Według niektórych ekspertów, historia jest tylko pretekstem. Tak naprawdę chodzi o to, by pokazać, że Chiny to wielka potęga, która może rzucić wyzwanie Japonii. Pekin nie chce też dopuścić, by Japonia uzyskała stałe miejsce i prawo weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.
W grę wchodzi jeszcze spór o Tajwan. Na początku roku Japonia i USA zadeklarowały po raz pierwszy razem, że pokojowe rozwiązanie sprawy Tajwanu jest strategicznym celem sojuszu obu krajów. Przeciwstawiły się w ten sposób chińskim próbom aneksji wyspy – dla Chin to zbuntowana prowincja, w rzeczywistości niezależne państwo. Teraz, w odpowiedzi, wybuchły „spontaniczne protesty”.
Antyjapońskie rozruchy na pewno odbywają się za milczącym przyzwoleniem władz w Pekinie, bo w Chinach wszystko odbywa się za wiedzą i przyzwoleniem służb bezpieczeństwa. Można zatem spodziewać się, że tak szybko, jak rozpoczęły się demonstracje, tak szybko się skończą. Na znak chińskich władz.