Najgorsze chwile to były kolejne zadania i kolejna pustka i niewiedza, co będzie za chwilę - mówi Piotr Duda, żołnierz służący w elitarnych czerwonych beretach. Zaraz po przysiędze wyjechał z jednostką do Warszawy,gdzie osłaniał gmach telewizji.
Z Piotrem Dudą rozmawiał reporter RMF FM Marcin Buczek:
Piotr Duda: To były dla mnie z jednej strony bardzo ciężkie chwile, bo byłem młodym chłopakiem, jeszcze nie ukształtowanym. Z jednej strony ten pęd – „Solidarność”, coś innego, wspaniałego, a z drugiej strony – wojsko. Jeszcze takie wojsko – na dzień dobry straszne przeżycia, bo wtedy była blokada wypuszczania z wojska, kilka roczników siedziało. Przyszedłem od razu do jednostki, do starszych kolegów. Z jednej strony była ich wściekłość – „zachciało wam się Solidarności”. Ale to może było z racji tego, że musieli dłużej w tym wojsku siedzieć. Pewne rzeczy też w taki sposób przeżywałem. Bałem się pewnych spraw dotyczących wyjazdów, ochrony, ale nigdy nie byliśmy wysyłani przez reżim komunistyczny na pierwszą linię. Pamiętam jedno zdarzenie: 22 lipca 1982 roku, wyjazd na Kraków: wozy na bojowo, rękawy podwinięte, z racji pokazania siły, żeby był spokój. Bo zawsze jak były demonstracje przy okazji takich dni, podbiegali mieszkańcy Krakowa i jak zwykle wręczali nam kwiaty. To było wspaniałe. Tak samo było na Woronicza – jako żołnierze, jako wojsko byliśmy traktowani całkowicie inaczej. I w jakiś sposób to się we mnie uspokoiło – że ja tu muszę być. A z drugiej strony – mieszkańcy Warszawy, Krakowa i w ogóle Polski traktowali nas żołnierzy całkowicie inaczej niż milicję, niż zomowców. Bo tak chcieli.
Marcin Buczek: Na te alarmy, nocne akcje wyjeżdżaliście z ostrą amunicją, z ostrą bronią?
Piotr Duda: Zawsze. Zawsze jak się wyjeżdżało w stanie wojennym, mieliśmy ostrą broń przy sobie. Broń po akcji zawsze jest składana do magazynu broni. W stanie wojennym każdy miał przy sobie broń, spał z bronią, odpowiadał za naboje. Nawet były momenty, kiedy nie składało się broni z ostrą amunicją przez miesiące – stąd komfort psychiczny wobec kadry zarządzającej, że był strach z ich strony, żeby czasami ktoś tej broni nie użył w inną stronę.
Marcin Buczek: A jak wyglądały kontakty żołnierzy z ZOMO? Wiem, że byli w waszej jednostce. Zdarzały się jakieś incydenty?
Piotr Duda: Pamiętam swój incydent. Zostałem pozbawiony de facto wszystkich insygnia, oprócz medalu, który nadał nam Kurt Walhein, gdy byłem na Bliskim Wschodzie w Służbie Pokoju. Trzy dni przed wyjściem do cywila mieliśmy apel – oczywiście na naszej kompanii spali zomowcy, którzy brali udział w akcji na Nowej Hucie – i któryś z naszych kolegów zagwizdał, wiec wyprowadzili nas za Kraków na Pustynię Błędowską i zdegradowali nas ze wszystkich odznaczeń, które mieliśmy. Sprawa oparła się o Jaruzelskiego, nazwali nas „kompanią gwizdaczy” i tak skończyła się moja służba wojskowa. Ale nie zabrali mi tego, co najcenniejsze, co mam do dzisiaj w sercu. No i tego medalu, który miałem nadany przez Kurta Walheina.
Marcin Buczek: A w Nowej Hucie – jak staliście, bywało, blisko siebie – jak to wyglądało?
Piotr Duda: Były takie „pobąkiwania”, ale kadra wiedziała o tym. Między nami stali jeszcze żołnierze polityczni i kadra, żeby nie dochodziło do spięć. A najlepszym przykładem na to, że oni nas traktowali całkowicie inaczej było to, że donieśli na nas, że gwizdaliśmy. To doszło do Warszawy i zrobili z nami to, co zrobili. Nawet się nie stołowali na naszej stołówce, tylko mieli osobną stołówkę polową z namiotu, bo lepiej, żebyśmy się o siebie nie „ocierali”.
Marcin Buczek: Przypomina sobie pan jakieś szczególnie dramatyczne chwile? Te, które niepokoją do dziś, które zostały gdzieś w pamięci.
Piotr Duda: Na szczęście takich momentów nie było. Najgorsze chwile to były kolejne zadania i kolejna pustka i niewiedza, co będzie za chwilę. Chociażby nagły wyjazd po przysiędze z Krakowa do Warszawy. Co będziemy robić? Czy będziemy brać udział w akcjach? Czy każą nam strzelać? To były momenty, które nas niepokoiły.