Polskie wojsko chce kupić kilkanaście bezzałogowych okrętów. Chodzi o jednostki, które będą w stanie patrolować całą długość polskiego wybrzeża.

Resort obrony chce mieć pełną kontrolę nad granicą morską. Bezzałogowe okręty są w stanie wypełniać te zadania taniej niż tradycyjne jednostki z marynarzami - twierdzi wiceminister obrony Waldemar Skrzypczak, uzasadniając plany zakupu nowego sprzętu. Tam nie trzeba ludzi, nie trzeba tyle paliwa i tylu środków na utrzymanie jednostek - podkreśla.

Bezzałogowce pozwolą na oszczędności również z innego powodu: wyszkolenie załogi na tradycyjny okręt trwa kilka lat. Operatorów jednostek bezzałogowych można nauczyć fachu w kilka miesięcy. Co więcej - odtworzenie zdolności bojowej okrętu bezzałogowego to kilka godzin. Przy jednostce tradycyjnego typu może ono zajmować nawet kilka dni.

Bezzałogowce, którymi zainteresowana jest polska armia, to jednostki o długości od 9 do 12 metrów. Resort chce, by poza systemami rozpoznawczymi można było na nich montować także wyposażenie bojowe.

Okręty, które chce kupić MON, mają mieć możliwość działania w promieniu 30 kilometrów. Będą sterowane ze stacji umieszczonej na brzegu lub na większej jednostce. Ich rolą ma być przede wszystkim patrolowanie wód przybrzeżnych i okolic portów.

Na wybrzeżu mają powstać co najmniej trzy bazy kierowania bezzałogowcami. Resort chce, by były one usytuowane w miejscach, w których są lotniska. Nowe okręty mają bowiem w przyszłości współpracować z bezzałogowymi samolotami.

Wiceminister obrony Waldemar Skrzypczak zapowiedział, że przetarg na 12 do 15 patrolowych okrętów bezzałogowych będzie ogłoszony w przyszłym roku.