Strajk związkowców Poczty Polskiej, który od tygodnia trwa w tej wielkiej państwowej firmie, oficjalnie toczy się o niewielką podwyżkę pensji. Jednak według rozmówców ”Dziennika” prawdziwa stawka w tej grze jest znacznie wyższa - 15 proc. akcji dla każdego pracownika, po tym, jak przedsiębiorstwo zostanie sprywatyzowane.
W zapowiadanym szumnie strajku pocztowców, który miał sparaliżować firmę, uczestniczy zaledwie 10 proc. pracowników. Nie oznacza to jednak, że protest przebiega niezauważalnie. Do strajku przyłączyły się załogi sortowni, w których rozdziela się i segreguje przesyłki, a więc miejsc kluczowych dla funkcjonowania Poczty.
Oficjalnie protestujący domagają się 537 zł podwyżki, dyrekcja poczty proponuje im 400 zł. Żądania pocztowców z „Solidarności”, organizatorów strajku, budzą złość u innych związkowców. Wszyscy pytają ze zdziwieniem: po co ten strajk, skoro osłabia firmę? Dlatego akcji „Solidarności” nie poparły inne działające na poczcie centrale. Nawet przedstawiciele „Solidarności” nie wiedzą chyba, o co im chodzi - mówi przewodniczący zarządu Wolnego Związku Zawodowego Poczty Polskiej Piotr Moniuszko.
Wszystko wskazuje jednak na to, że to właśnie spodziewana prywatyzacja i profity z niej płynące są powodem protestu związkowców z „Solidarności”. Jest wielki nacisk na rząd, by jak najszybciej dać pracownikom 15-proc. pakiet akcji pracowniczych - mówi rozmówca gazety z resortu infrastruktury, a więc właściciela Poczty. Akcje mogłyby być rekompensatą dla ludzi, którzy podczas przekształcania firmy z pewnością stracą pracę.
Nieoficjalnie spekuluje się, że może to dotyczyć nawet 20 proc. pracowników. Wiemy, że zwolnienia są konieczne i w końcu będzie wielka restrukturyzacja, ale niech przynajmniej ludzie nie odchodzą z pustymi rękami - mówi jeden z protestujących. Oficjalnie szefowie pocztowej „Solidarności” stanowczo zaprzeczają tej teorii.