„Nie chciał mnie lekarz wpuścić do syna… ja jemu klękłam do nóg, całowałam go, prosiłam, żeby mnie wpuścił. Mimo moich próśb - nie chciał. I ja uciekłam na kolanach. I otworzyłam drzwi oddziału intensywnej terapii. Patrzę, Piotr leży. Przy samych drzwiach. Oko miał wybite na wierzch, miał trzy dziury, które penetrowały do podstawy czaszki. Już był po trepanacji czaszki” - tak brzmi wstrząsająca relacja Teresy Majchrzak, której syn, Piotr, został zamordowany przez ZOMO w maju 1982 roku w Poznaniu. Miał wtedy 19 lat. Przed polskimi sądami sprawcy nie zostali ukarani. Na początku grudnia rodzina skierowała sprawę do Trybunału w Strasburgu. Matki Piotra Majchrzaka wysłuchał dziennikarz RMF FM, Adam Górczewski.

Adam Górczewski: Co pani czuje teraz, po tylu latach?

Teresa Majchrzak: Państwo nie działa. Ja jestem bezradna. Gdzie się nie dotknę, to odkrywam coś - a oni nie. To jest najlepszy dowód, że oni to chcieli zatuszować, nie chcieli tego pokazać i myśleli, że ja jestem taka sobie tam Majchrzak i na pewno powiem: "No trudno, zginął, szedł, zginął. Nic nie będę robić". A to wręcz odwrotnie. Przejechali się na tym, bo ja jeszcze jak Piotr żył, to już zaczęłam działać i przyszli do domu i powiedzieli: "Jeżeli pani nie przestanie działać, to zginie mąż i ten drugi syn". Ja jakoś dziwnie się o niego bałam zawsze, bo on taki był odważny i taki patriotyczny, taki religijno-patriotyczny. Ten drugi raz, jak nie wrócił w tym maju, jedenastego maja, też był taki dzień, w którym młodzież umawiała się naprzód i mówiła, że teraz nie pójdą trzynastego tylko jedenastego. I ktoś ich pewnie zdradził i oni się tego dowiedzieli i zrobili taki nalot na jedenastego. Ja mu szykowałam śniadanko, ale już tego śniadanka nie zjadł i ja poszłam do pracy i mówię: "Piotrusiu, wczoraj Radek mi powiedział, (ten drugi syn), że jest zebranie u niego w liceum, bo pani chce ostrzec". Jeszcze nie wiedziałam, że chce ostrzec. No i ja mówię, że będzie obiad po południu. I on mówi: "To będzie obiadokolacja?". Ja mówię: "Tak". Ucałowałam go i wyszłam. To był ostatni raz. Potem czekam i czekam, robię tę obiadokolację i tak biegam, ponieważ mieszkaliśmy na przeciwko akademika, patrzę, a akademik cały obstawiony. Pogotowia jeżdżą, wyją. Mówię: "Matko... coś się dzieje!".

W pewnym momencie podałam dzieciom obiad i szłam jeszcze raz do tego okna zaglądnąć, bo już się zbliżała godzina 21, a mając już doświadczenie, że jego tam zamknęli, to mówię: "Jeszcze go drugi raz zamkną i znów będę musiała płacić". No i pękła mi szklanka i ja z takim dziwnym zwyczajem, jakimś takim przesądem, mówię: "Słuchajcie, pękła mi szklanka w ręku, chyba się coś stało", a oni mówią: "Mamusiu, nie przesadzaj". No i już przychodzi godzina w pół do dziesiątej. Dziesiąta - Piotra nie ma. Jedenasta - Piotra nie ma. Odebrałam najpierw telegram i w tym telegramie było napisane: "Syn Piotr Majchrzak leży na intensywnej terapii", i wtedy we mnie coś zamarło. Mówię: "Na intensywnej terapii? To czyli go pobili, czyli go wzięli. Czyli zrobili to, co chcieli. Odgrażali mu się i go dorwali". Idzie lekarz z tamtej strony, ja patrzę, ale lekarz ma spuszczoną głowę i idzie obok niego dwóch panów w cywilu, w garniturach. I mówię: "Panie doktorze, ja przyszłam do Piotra Majchrzaka". A on mówi: "Ale ja chcę z matką rozmawiać", a ja mówię: "Ja jestem matką! Co?!". A on mówi: "Proszę Pani, jeden procent życia". Ja mówię: "Jak?! Panie doktorze?!". "Nie mogę go pani pokazać" - mówi doktor, ja mówię: "Panie doktorze, ja muszę go zobaczyć!", "Nie, nie wolno mi" - odpowiada. A ja mówię: "To oni to zrobili!", a lekarz mówi: "To pani to powiedziała, nie ja". I nie chciał mnie lekarz wpuścić, ja jemu klękłam do nóg, całowałam go, prosiłam, żeby mnie wpuścił. Mimo moich próśb - nie chciał. I ja uciekłam na kolanach. I otworzyłam drzwi oddziału intensywnej terapii. Patrzę, Piotr leży. Przy samych drzwiach. Oko miał wybite na wierzch, miał trzy dziury, które penetrowały do podstawy czaszki. Już był po trepanacji czaszki.

Już miał głowę zawiniętą całą. Ja krzyczałam do niego: "Piotr nie zostawiaj mnie! Przecież mamy tyle jeszcze do zrobienia, masz jeszcze dwóch braci, mieliśmy otworzyć dom dla dzieci niepełnosprawnych!". I nie odzywał się, był bardzo gorący. Przyszedł do domu funkcjonariusz i mówi: "Proszę pani, przyszedłem panią ostrzec. Jeżeli pani nie przestanie działać, to zginie mąż i ten drugi syn. A ja mówię: "O, czerwone brygady w Polsce działają". A on mówi: "Nie, jest taka banda z którą my sobie nie możemy poradzić". A ja mówię: "A tą bandą to jesteście wy! Wy żeście mi zamordowali syna!" A on mówi: "Jeszcze raz panią ostrzegam". No i potem przyszedł dzień, kiedy przyszedł telefon do sąsiadów, że Piotr nie żyje, a rano przyszedł policjant - milicjant, nas zawiadomić, że mamy się ubrać i iść do prokuratury. I od 8 do 16 zostawiłam dwoje dzieci w domu samych, w dniu śmierci syna i siedziałam o szklance wody w prokuraturze. Stare miasto, na Mylnej. I bez przerwy się mnie pytali: co robił mój mąż, co robił mój ojciec, co moi bracia, co Piotr miał w domu, gdzie Piotr chodził, z kim się kolegował... Byłam wykończona, wtedy, kiedy mogłam jeszcze się z nim pożegnać, mogłam jego ciało ucałować, to ja siedziałam na komendzie, na prokuraturze. Ciężko mi było się z nim rozstać... bardzo... Na pogrzebie była jedna manifestacja. Przyszedł taki fotograf i nas okłamał. Powiedział, że nam zrobi zdjęcia, a on zrobił zdjęcia i wszystkie wymazał, tylko jedno zostało. Tak wyglądał Piotr... tu leży, tu główkę ma całą zawiniętą. Nie chcieli mi trumny otworzyć. Mój brat otworzył trumnę. Oni nie chcieli, żebym ja ludziom pokazała, jak on wygląda. To jest to straszne panie redaktorze, takiego bym miała syna jak pan.

Tu jesteśmy na ul. Fredry w tej chwili. Czy jak pani przychodzi na ulicę Fredry, to jest pani ciężko?

Bardzo, ale cieszę się, że chociaż ten kamień powstał, aczkolwiek kiedyś prokurator mi powiedział, że pułkownik policji jest niezadowolony z tego kamienia. Niech on się cieszy, że jemu się to nie stało, bo gdyby im się to stało, im by ktoś zamordował syna, to inaczej by postępowali. Niech się cieszą, że ja liczę na to, że Pan Bóg ich rozliczy, nie ja jestem od tego. Na pewno tego kamienia nie usunę i liter też nie, bo jest to prawda. Że został zamordowany przez ZOMO. Oni się prawdy boją i brzydzą, a ja się brzydzę ich kłamstwem.

Dla pani sprawa się nie zamknęła cały czas?

Nie, nie zamknęła się, ja już cały czas walczę, bo nikt się tym nie zajął. Jedynie to, że jestem wdzięczna Solidarności, że doprowadziła do tego, że Piotr został odznaczony złotym kawalerskim krzyżem przez świętej pamięci już Lecha Kaczyńskiego. Jak rozpoczęłam walkę i domagałam się tej prawdy i szukałam tych sprawców, zresztą nie trzeba ich szukać, bo oni są, było ich sześciu. Czterech tam było przy tym kamieniu, a dwóch jeszcze było w wozach i to chcę doprowadzić do końca. Do ostatnich dni moich życia będę walczyć. Jak już mi Strasburg odpowie, obojętnie jaką da mi odpowiedź, to już będę wiedziała, że nie ma tej sprawiedliwości na tym świecie. Że jedyną sprawiedliwość na tym świecie mogę osiągnąć u Boga. Miałam nadzieję, myślałam, że mój przypadek będzie inny, że jakoś inaczej go ocenią, że jest to ewidentne, że zomowcy go zabili. Gdyby przyszli i powiedzieli nam, rodzicom... my nie chcemy głowy, my nie chcemy ich kary, nie chcemy żadnych wojowniczych jakiś od nich sytuacji, ale zwykłe, jakby przyszli i powiedzieli: "Przepraszamy państwa, no byliśmy w takim stanie, Jaruzelski kazał rozstrzelać, zabijać, myśmy to wykonywali" i skończyłoby się, prawda?

Wierzy pani, że Strasburg spojrzy na to obiektywnie, inaczej?

Trudno mi powiedzieć, ciężko mi wzdychać, ja już teraz to w nic nie wierzę. Nie wiem, kto tam zasiada w tym Strasburgu, może Duch Święty ich napełni wielką mocą i będą chcieli tej matce pomóc. Bo serce matki jest tak zakrwawione i śmiercią i nieprawidłowością i kłamstwem, bo chyba nie ma nic najgorszego jak człowiek wie, że to jest prawda, a oni wmawiają, że jest nieprawda.

(abs)