„Lista Wildsteina” jest hitem Internetu. Pojawienie się w sieci indeksu zasobów archiwalnych IPN, na której obok nazwisk konfidentów znajdują się osoby pokrzywdzone przez bezpiekę, wywołało wielkie kontrowersje.

Choć premier Marek Belka twierdzi, że Polacy obojętnie podchodzą do problemu IPN-owskich teczek, że lustracja została skompromitowana, a interesują się nią tylko dziennikarze, to przeczą temu informacje docierające z portali internetowych.

Pod tekstami poświęconymi „liście Wildsteina” i lustracji pojawia się przeciętnie 3 raz więcej komentarzy; 3 razy więcej odsłon tych tekstów - mówi Szymon Jadczak z portalu Interia.pl. Przekonała się o tym także reporterka RMF Beata Lubecka, która także surfowała po sieci. Posłuchaj jej relacji:

[dzwiek:77914.ra]

A jakie tajemnice kryje ta wywołująca coraz więcej kontrowersji lista? Pierwsza, to – jak sugerują archiwiści IPN – odmienna od podawanej powszechnie liczba nazwisk. Jest ich nie 240 tys. a 162 tys. – przyznaje Konrad Piasecki, który policzył je i to na kilka sposobów.

Spis zawiera 2 kategorie osób – funkcjonariuszy służb specjalnych i osoby zakwalifikowane jako źródła informacji (zakwalifikowane wcale nie znaczy świadome, że chciano ich zwerbować). Są pośród nich agenci, jak i osoby całkiem niewinne, które odmawiały zostania tajnymi współpracownikami.

W spisie nie ma pewnych nazwisk, np. znanych opozycjonistów, którzy potencjalnie byli w kręgu zainteresowania PRL-owskiej bezpieki. Dlaczego? Bo osoby te nigdy nie zakwalifikowano jako potencjalnego źródła informacji. I jeśli ją inwigilowano to nazywano to jako tzw. SOR – sprawa operacyjnego rozpracowania.

Należy także zaznaczyć, że ta lista oparta jest na zasobach archiwum w Warszawie i Mazowsza. Inne dopiero mają na nią trafić.