Jechaliśmy do Białegostoku na pierwszy Marsz Równości pełni nadziei, że uda się odczarować to miasto i zdjąć z niego odium polskiej stolicy brunatnego nacjonalizmu. Czy to się udało? Oceńcie sami.
Pojechaliśmy tam wesprzeć naszych przyjaciół, którzy zdecydowali się zorganizować ten Marsz. Grupka młodych, pełnych zapału osób, która z zebranych w internecie pieniędzy postanowiła zrobić coś pozytywnego w swoim mieście. Wykonali ogromną pracę organizacyjną, uzyskali wszelkie zgody i z pomocą wielu woluntariuszy Marsz się w końcu odbył. Ale on nie był taki sam jak wszystkie pozostałe Marsze Równości, które mieliśmy okazję do tej pory obserwować.
Wiedzieliśmy, że może nie być bezpiecznie, więc na miejsce zbiórki - plac Uniwersytecki - poszliśmy, starając się nie wyróżniać wyglądem. Już z daleka słyszeliśmy wybuchy petard i głośne, wulgarne okrzyki. Dołączyliśmy do pierwszej napotkanej grupy uczestników Marszu z tęczowymi flagami i przez chwilę poczuliśmy się nieco lepiej.
Tylko przez chwilę - bo okazało się, że nie jesteśmy jeszcze w docelowym miejscu zbiórki, a od niego oddziela nas duża grupa agresywnych młodych mężczyzn, z których jeden zaczął nas atakować. Zwróciliśmy się do najbliższego policjanta o pomoc, ten wskazał nam drogę wzdłuż radiowozów, którą możemy w miarę bezpiecznie dołączyć do uczestników Marszu. Zaczęliśmy iść w tym kierunku - i wtedy inny policjant zawrócił nas na przejście dla pieszych, wprost na agresywnych kiboli. Po krótkiej dyskusji policjanci w końcu pozwolili nam przejść drogą wzdłuż policyjnego kordonu i udało nam się dołączyć do pozostałych zgromadzonych. Ale okazało się, że i tu nie jest lepiej.
Byliśmy, co prawda, w dużej grupie, ale otoczeni ze wszystkich stron agresywnym, wręcz dzikim tłumem głównie młodych mężczyzn. Leciały wulgarne wyzwiska, kibolskie przyśpiewki. Rzucano w nas zgniłymi jajkami, kamieniami i butelkami. Pod nogami co chwilę wybuchała petarda. Policja ograniczała się do stworzenia dość nieszczelnego kordonu, który miał nas oddzielać od otaczających nas agresorów. Poczuliśmy się jak w pułapce, starając się unikać petard, kamieni i innych przedmiotów, które ze wszystkich stron cały czas na nas leciały. Trwało to jakieś 15 minut, w trakcie których czuliśmy atmosferę pogromu bardziej niż wojny. Ale byliśmy razem, nawzajem dodając sobie odwagi, ostrzegając się wzajemnie o niebezpieczeństwie, pomagając uchylać się przed rzucanymi w nas przedmiotami. W takich momentach tworzy się poczucie wspólnoty i to bardzo pomaga pokonać strach.
W końcu czoło Marszu zostało uformowane, policja zaczęła formować zwarty szyk i pod taką ochroną Marsz ruszył zaplanowaną trasą. Początkowo bez samochodów z muzyką (nie zostały wpuszczone na plac Uniwersytecki), więc mogliśmy słyszeć bezmiar wulgaryzmów rzucanych w naszą stronę przez ludzi towarzyszących nam przez cały czas - już nie tylko młodych mężczyzn, ale też ludzi dojrzałych, starszych, mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Wielu ubranych w koszulki ze znakiem: "zakaz pedałowania", niektórzy z Orłem na piersi czy różańcem, krzyżem albo obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej w ręku. Wszyscy oni połączeni wspólną niepojętą nienawiścią do czegoś, czego się boją, bo nie rozumieją.
Poraził nas widok ojca uczącego swojego 8-10-letniego syna, jak pokazywać środkowy palec i krzyczeć w stronę maszerujących. Po chwili obaj chórem krzyczeli: "Pedały wypier...ać".
I to hasło towarzyszyło nam cały czas, docierało do nas ze wszystkich stron i dźwięczy nam nawet teraz w uszach. Jakiś starszy człowiek trzymał w ręce pedał od roweru, wymachiwał nim i coś niezrozumiale krzyczał. Jakaś starsza kobieta przedarła się przez kordon policji i opluwała manifestantów. Jakiś młody umięśniony mężczyzna próbował wyrwać komuś tęczową flagę. Wulgaryzmom ociekającym seksem i fizjologią towarzyszyły także obsceniczne gesty obrazujące czynności seksualne.
Te pierwsze 20 minut Marszu udokumentowałem na załączonym filmie. Bez montażu, edycji. Jeśli macie cierpliwość i odporność, zobaczcie sami, jak wyglądało to z perspektywy przeciętnego uczestnika Marszu Równości.
Aż doszliśmy do miejsca, z którego ruszyły z nami dwa samochody z nagłośnieniem i zabrzmiały nasze ulubione marszowe przeboje: Bajmu, Maanamu, Madonny czy Lady GaGi... I dopiero wtedy poczuliśmy przypływ energii i świat wydał się bardziej kolorowy, zupełnie jak nasz Marsz. Przestaliśmy słyszeć złowrogie okrzyki rozwścieczonych ludzi. Coraz częściej pojawiały się też pozytywne reakcje: ludzie machali nam przyjaźnie, w oknach - obok dłoni ze środkowym palcem wyciągniętym w naszą stronę - pojawiały się też dłonie machające przyjaźnie i uśmiechnięte twarze. Starsza kobieta, która dłuższy czas towarzyszyła nam, idąc za kordonem policji i uśmiechając się, zachęcona gestem dołączyła do nas na kilka minut i podrygiwała do "Dancing Queen" ABBY.
Marsz szedł już dość sprawnie w rytm muzyki, machając flagami i skandując od czasu do czasu hasła: "Wolność, równość, tolerancja" czy "Homofobia - to się leczy". Przez dłuższy czas było radośnie i spokojnie. Nie słyszeliśmy okrzyków z zewnątrz, zagłuszonych przez płynącą z platform muzykę. Tańczący tłum przedzierał się przez kolejne blokady rozpędzane przez policję. Nawet mocno drażniący zapach gazu pieprzowego nie zepsuł dobrej atmosfery. Przy samym końcu, koło Pałacu Branickich, musieliśmy zawrócić i dojść do planowanego miejsca zakończenia Marszu inną drogą, bo policja nie była w stanie rozbić blokady przeciwników. Ale w końcu dotarliśmy do celu. Szczęśliwi, że się udało - pomimo przeciwności, wszechobecnej nienawiści. Pokazaliśmy, że miłość może zwyciężyć. Były łzy szczęścia, wspólne selfiaczki i ogromna duma, że daliśmy radę.
Rozchodziliśmy się w kilku- lub kilkunastoosobowych grupach, żeby było bezpieczniej. Z grupą znajomych szliśmy do zaprzyjaźnionej restauracji, żeby ochłonąć po niedawnych emocjach. W pewnym momencie dołączyła do nas grupka młodych ludzi, uciekających przed uzbrojonymi w metalowe przedmioty chuliganami. Wokół nie było ani jednego policjanta, a z drugiej strony już widzieliśmy inną grupę bandytów zmierzających w naszym kierunku. Znajoma przytomnie zadzwoniła pod 112 i - o dziwo - zgłoszenie zostało przyjęte natychmiast. Policja pojawiła się w ciągu kilkunastu sekund, wybawiając nas z opresji.
Szczęśliwie dotarliśmy do restauracji, gdzie schroniliśmy się na dobrych kilka godzin, cały czas widząc za oknem grupki mężczyzn, którzy na przyjaźnie nastawionych nie wyglądali. Co chwilę dostawaliśmy informacje o zaatakowanych osobach. Jak dowiedzieliśmy się później, kibolskie bojówki zorganizowały po Marszu Równości "polowanie na pedała", czym chwalono się nawet w komentarzach na facebookowej stronie fanów jednego z klubów piłkarskich (komentarze zostały dość szybko usunięte przez Facebooka).
Czy mogło być pięknie i spokojnie? Pewnie tak. Gdyby partia rządząca nie rozhulała nagonki na osoby LGBT - tej na szczeblu centralnym, jak i lokalnym, przy nadzwyczajnej aktywności marszałka województwa podlaskiego Artura Kosickiego z PiS. Gdyby lokalni politycy samorządowi (w tym prezydent miasta i radni z PO) oszczędzili sobie publicznych deklaracji, że "nie identyfikują się z Marszem Równości". Gdyby policja podjęła czynności nakierowane na osłabienie potencjału kiboli. Wreszcie gdyby Kościół rzymskokatolicki nie włączył się aktywnie w ten spektakl nienawiści, którego jedną z głównych aren był plac przed Kościołem NMP. Dopełnieniem tego sojuszu było ogłoszenie parafialne w niedzielę: z... podziękowaniami za "walkę w obronie wartości chrześcijańskich".
Autorzy:
Michał Niepielski
Wojciech Piątkowski