"Trzeba było uważać przede wszystkim z tego względu, że w stromych miejscach było naprawdę niebezpieczne. Z lewej strony zbocza samoistnie zeszła lawina. Usiłowałem się dostać na grań skalną, którą później dotarłem na szczyt. Tym samym ominąłem największe pola z ogromną ilością śniegu. Także była to korzystna i najbezpieczniejsza opcja. I tak po pięciu godzinach wlazłem na górę" - tak o swojej wyprawie na Sziszapangmę mówił Andrzej Bargiel. Jak twierdzi jednak, wszystko to było spełnieniem jego marzeń. 25-letni zdobywca ma ich jednak więcej.
Maciej Pałahicki: Okoliczności, w których wchodziłeś były dosyć groźne, dramatyczne. Opowiedz jak to wyglądało.
Andrzej Bargiel: Na pewno najbardziej dramatyczną rzeczą było moje wybicie barku. To stawiało pod dużym zapytaniem całą wyprawę i nie wiadomo było, jak to się skończy. Na szczęście udało się bardzo szybko ogarnąć sytuację. Samo wejście... Czy było groźne? Na pewno pogoda nie była wymarzona i zresztą wszyscy uczestnicy ataku szczytowego, czy to z mojej ekipy mój brat, Darek Załuski, czy też hiszpańska wyprawa - po prostu odpuścili. Stwierdzili, że jest zbyt dużo śniegu, że "tagowanie" zajmie wiele czasu, a także, że zagrożenie lawinowe jest za wysokie. Stwierdziłem, że jest to ostatnia szansa, bo w następne dni pogoda miała się pogarszać. Nie byłoby okazji, aby gdziekolwiek wejść. Bardzo dobrze się czułem i doszedłem do wniosku, że spróbuję, będę obserwował pogodę, warunki. Dzięki temu, że miałem duży nadmiar energii, byłem w stanie kombinować. Cztery razy wbiłem się w kopułę szczytową i w końcu obrałem bezpieczną drogę. No i udało się. Robiłem to z pełną świadomością, nie było to tak, że rzuciłem wszystko na jedną szalę, że zrobiłem to za wszelką cenę. Był to początek mojego projektu i chciałem, żeby wszystko dobrze się skończyło - to było bardzo ważne, szczególnie w tych czasach. Dziękuję sponsorom, że zdecydowali się zainwestować w to wydarzenie, bo było ono dość ryzykowne. Nie da się ukryć, że naprawdę ciężko jest przekonać kogoś do wsparcia takiej idei, takiego wyczynu.
A nie było takiej chwili zawahania, gdy Twój brat zawrócił, jak doszedłeś do obozu trzeciego, gdzie potężna wyprawa hiszpańska wspierana Szerpami zatrzymała się i powiedziała, że dalej nie wyjdą, bo jak twierdzili: "Dzisiaj to jest nierealne. Nie da się w tych warunkach wyjść na szczyt". Nie miałeś chwili zawahania, że jednak trzeba by zawrócić?
Czy nie miałem... Na pewno intensywnie myślałem w tym momencie, bo liczyłem, że oni pójdą do góry. Odbyłem szczerą rozmowę z Szerpami. Powiedzieli, że tego nie da się zrobić. Mimo to stwierdziłem, że może nie jestem taki zwyczajny, że może potrafię robić więcej niż inni i że spróbuję. Po prostu poszedłem do góry i jakoś się tam wgramoliłem.
Ale nie było łatwo... Ile godzin od obozu trzeciego na szczyt?
Od obozu trzeciego trwało to pięć godzin. Nie było łatwo. Było mnóstwo śniegu - można było w nim pływać. Wyglądało to zabawnie. Im wyżej, tym śniegu było więcej.
Podobno momentami sięgał ci do ramion, tak?
Śnieg był przewiany i podchodząc do góry w stromych odcinkach czasami się zakopywałem i nie byłem w stanie iść dalej. Musiałem się cofać i wręcz na czworaka tam wchodziłem, bo miałem wtedy większą powierzchnię. Wbijałem kije mocno, daleko przed siebie i tak właśnie w bardzo wolnym tempie przemierzałem odcinki.
Faktycznie jakbyś pływał. Kładłeś się na śniegu i do góry.
Tak. Trzeba było uważać przede wszystkim z tego względu, że w stromych miejscach było naprawdę niebezpieczne. Z lewej strony zbocza samoistnie zeszła lawina. Usiłowałem się dostać na grań skalną, którą później dotarłem na szczyt. Tym samym ominąłem największe pola z ogromną ilością śniegu. Także była to korzystna i najbezpieczniejsza opcja. I tak po pięciu godzinach wlazłem na górę.
Sam szczyt też łatwo się nie poddał... Czemu aż cztery razy musiałeś się wbijać, żeby się tam dostać?
To było tak, że wbijałem się w jakąś linię i w pewnym momencie wiedziałem, że jestem już za głęboko w śniegu i że jest coraz gorzej. Wiedziałem, że tędy się nie uda. Musiałem wracać i wykombinować coś nowego.
Jak już dotarłeś na szczyt to jakieś poczucie satysfakcji, triumfu? Czy raczej myśl: Zabierajmy się stąd jak najszybciej, bo trzeba zjechać na dół.
Na szczycie na pewno byłem zadowolony z siebie, że końcu się udało, bo to stało pod naprawdę dużym znakiem zapytania. Już od samego początku tej wyprawy wiele się działo, było wiele sytuacji, które nie ułatwiały sprawy. Musiałem poczekać chwilę, bo pogoda była tak zmienna, że czasami przechodziły ogromne opady śniegu i mgła, które zupełnie uniemożliwiały widoczność. Zasypywało wszystkie ślady. Czekałem na malutkie okna pogodowe, żebym mógł zjechać w dobie widoczności. Po jakiś czterdziestu minutach to się udało. Zapiąłem narty i nadszedł ten długo oczekiwany moment - sam zjazd. Później było już coraz przyjemniej. Im niżej - tym przyjemniej.
Zjazd nie trwał już pięciu godzin... Zdaje się, że trasę, którą pokonałeś w pięć godzin do góry, udało Ci się przemierzyć w trzydzieści minut?
Tak, nawet krócej. Co prawda nie do końca śledziłem czas, dopiero potem, analizując materiał filmowy okazało się, że trwało to nawet dwadzieścia minut. Świadczy to o sile nart w wysokich górach. Jest to duże ułatwienie. Przed naszą wyprawą, naszym atakiem, miał miejsce atak innej ekipy, która z bazy wychodziła na szczyt cztery dni i cztery dni z niego wracała. Także trwało to osiem dni. Moje wejście pokazuje jak można sobie ułatwić życie. Schodzenie z takiej wysokości przez cztery dni to naprawdę nic miłego.
W ile byłeś na dole?
W godzinę dwadzieścia. Na pewno było to przyjemniejsze. Nie tonąłem w śniegu po pas, tylko szusowałem sobie po tybetańskich stokach, co zresztą było moim marzeniem. Co za tym idzie, czerpałem z tej wyprawy jeszcze więcej przyjemności.
Jak się jeździ na nartach na ośmiu tysiącach?
Na pewno trzeba włożyć w to więcej energii, ale mój zjazd pokazał, że może to być niezła frajda. Dla mnie nieprawdą jest, że na takiej wysokości jest to męczące. Była to świetna przygoda, świetnie się bawiłem i na pewno chciałbym coś takiego powtórzyć. Z pewnością nie jest to najgorsza rzecz, jaka mnie spotkała w życiu i najcięższa, jaką zrobiłem - bo nie jest.
Twoja wyprawa nazywała się "Hic sunt Leones". Były tam lwy rzeczywiście?
Były lwy. My byliśmy tymi lwami. Musieliśmy walczyć o przetrwanie i osiągnięcie swojego celu. Zresztą to nie koniec naszej walki. Planuję już następne wydarzenia, także będzie tego więcej. Będą kolejne cele narciarskie jak najbardziej, bo o to nam wszystkim chodzi.
Czujesz się bohaterem? W końcu przeszedłeś do historii polskiego himalaizmu, jako pierwszy Polak, który zjechał z ośmiotysięcznika.
Nie czuję się, bo robię to dla siebie. Są to moje marzenia i chcę je realizować. Powoli się to udaje, choć nie jest lekko, bo w Polce ze sportami, które uprawiam naprawdę nie jest to łatwa sprawa. Trzeba mocno walczyć. Ja po prostu chcę czerpać z tego jak najwięcej przyjemności. Bawię się sportem - zawsze się bawiłem - bo w tym wymiarze bardziej mi się to podoba. Póki co, czekam na kolejne wyzwania.
Może teraz będzie troszkę łatwiej?
Może być łatwiej. Sponsorzy są bardzo zadowoleni, jak zresztą wszyscy, którzy zaangażowali się w ten projekt. Wszystkim bardzo dziękuję. W tym wydarzeniu brało udział kilkadziesiąt ludzi, każdy z nich dołożył swoje pięć groszy. Bez nich to by się nie odbyło. Dziękuję także wszystkim, którzy trzymali kciuki, bo tych osób było naprawdę mnóstwo. Dostałem wiele pozytywnych wiadomości na mojego Facebooka i maila. Dziękuję znajomym za wsparcie i doping, bo to było bardzo ważne. Motywowało nas to do działania.