Nie sposób dziś chyba ogarnąć różnic między kampanią wyborczą w 1989 a wszystkimi późniejszymi. Inne były jej zasady prawne i polityczne, używane środki techniczne i skala zaangażowania społecznego. Być może przyjrzenie się tym różnicom pozwoli na odkrycie dawno już poniechanych, a jednak wciąż skutecznych sposobów pozyskania wyborców.
Dziś uwagę zwracają wręcz staroświeckie środki, używane 30 lat temu. Rok 1989 w kraju głęboko tkwiącym w zacofaniu demoludów był nawet bardziej anachroniczny, niż wskazywałby na to rozwój techniki. Trzeba jednak odnotować, że nawet bez tego zacofania nie dało się wówczas rozpowszechniać memów, zaproszeń na Facebooku ani fake newsów na Twitterze.
Brak internetu był różnicą oczywistą. Mniej dziś oczywiste i zrozumiałe było jednak rzadkie wykorzystywanie billboardów (jeśli coś w ogóle można było wtedy tak nazwać), publicystyki radiowej i telewizyjnej, bardzo restrykcyjny dostęp do mediów publicznych, kompletny brak mediów komercyjnych (a więc i możliwości umieszczania płatnych reklam) czy wreszcie utrudniony dostęp do podstawowych dziś środków łączności jak zwykły telefon. Inaczej wyglądała praca grafików, sztabów wyborczych i samych kandydatów.
Mówiąc otwarcie, kandydaci mieli do dyspozycji głównie bezpośrednie spotkania z wyborcami, ulotki i plakaty.
Oczywiste jest, że wybory z 1989 nie były wolne. Układ zawarty z władzą przez opozycję dawał jej możliwość zdobycia tylko 35 procent miejsc w Sejmie, chodziło zatem wyłącznie o 161 mandatów. Na dodatek bardzo ograniczony był dostęp kandydatów Komitetu Obywatelskiego do mediów: przyznano im godzinne audycje w radiu i pół godziny w TV, przy czym przedstawiane w nich treści podlegały - co dziś nie mieści się raczej w głowie - cenzurze przed emisją tak jak wszystkie inne programy. Zdarzało się z tego powodu zawieszanie nadawania audycji wyborczych. Z perspektywy można to uznać za poważny błąd władz - skutek był zwykle przeciwny do zamierzonego.
Tym większe w tych warunkach znaczenie miało wydanie przez władze zgody na wydawanie "Gazety Wyborczej". Jej nazwa dziś może się wydawać zastanawiająca, pochodzi jednak właśnie z 1989 roku i kontekstu, w jakim powstała - na początku "Wyborcza" miała być periodykiem związanym tylko z wyborami 4 czerwca i ew. późniejszymi, w drugiej turze. Została jednak do dziś.
Uderzającą cechą prezentacji kandydatów było odwrócenie powszechnego wyobrażenia o spójności i jednolitości mierzących się ugrupowań: kandydaci Komitetu Obywatelskiego świadomie zostali przedstawieni jako jedna drużyna, co wyraźnie podkreślały jednakowe zdjęcia każdego z nich z Lechem Wałęsą. Szef Solidarności był zwornikiem łączącym nieznanych często publicznie kandydatów i swoistą gwarancją ich wspólnego działania.
Kampanijna spójność była fikcją - już rok po wyborach powstały Porozumienie Centrum i Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna, ze środowisk nadających ton wydarzeniom w kolejnych latach do dziś.
Istotne było też wystawienie dokładnie tylu kandydatów, ile miejsc mógł w Sejmie zdobyć Komitet Obywatelski. Nie było więc charakterystycznego dla współczesnych wyborów rozpraszania głosów oddanych na jedną listę, a następnie wybierania spośród umieszczonych na niej kandydatów tych, którzy cieszą się największym poparciem.
Z kolei kandydaci PZPR, ZSL i SD po pierwsze do takiego rozproszenia (i dezorientacji wyborców) dopuścili, przedstawiając po kilku kandydatów na każde z miejsc w Sejmie, po drugie zaś prowadzili kampanię niejednolitą, mimo oczywistej wspólnoty interesów. Tak, jak Komitet Obywatelski przedstawiał fałszywy obraz swojej jednolitości, tak władze również kłamały, akcentując swoje zróżnicowanie.
To zapewne niezamierzone działanie nie wyglądało wiarygodnie dla wyborców, przyzwyczajonych do tego, że te same osoby nie tak dawno występowały pod wspólnym szyldem Frontu Jedności Narodu, a później PRON.
Obie strony prowadziły głównie kampanię opartą na zbliżeniu do wyborców. W wypadku Komitetu Obywatelskiego bezpośrednie spotkania starano się organizować w sposób atrakcyjny i otwarty. Nieskrępowane wypowiedzi kandydatów KO (wcale nie tak jednolite, jak sugerowały plakaty z Wałęsą) łączone były często z uczestnictwem popularnych artystów i zaopatrywaniem uczestników w czytelne "ściągi" wskazujące, jak głosować. Dziś może się to wydawać dziwne, ale należy pamiętać, że ówcześni wyborcy przez lata przywykli do mechanicznego wrzucania do urn kart do głosowania bez zastanawiania się nad ich treścią i znaczeniem - proste "ściągi" pozwalały tę tradycję przełamać.
Zupełnie inaczej wyglądały spotkania kandydatów strony rządzącej, dość często przekonanych, że przykładanie się do zabiegania o głosy jest niepotrzebne, bo zwyciężą podobnie jak we wcześniejszych wyborach.
PRL-owskie tradycje i wzorce powielane też były w formie spotkań: ich atrakcyjność nie była uważana za cechę istotną i niewielu o nich myślało. W wielu przypadkach programy i oświadczenia odczytywano więc z kartki, wdawanie się w dyskusje czy nawet odpowiadanie na pytania wyborców uznawano za zbędne - władza oczekiwała od wyborców tylko tego co wcześniej, tak jak wcześniej też traktując swoje osobiste zaangażowanie.
Wynik wyborów po tak prowadzonej kampanii był nie do przewidzenia. Najlepszym dowodem na to, jak niefrasobliwie władza podeszła do sprawy, był fakt, że "poległa" niemal cała tzw. lista krajowa, co wymusiło złamanie prawa i zmiany ordynacji wyborczej podczas wyborów. Opozycja przystała na to, respektując umowę z władzą. Ona także była zaskoczona - wzięcia wszystkiego, co było do wzięcia, nie spodziewał się więc nikt.
To zaskakujące tym bardziej, że jedną z różnic między tymi a późniejszymi wyborami było także to, że władza miała wówczas dostęp do kluczowych w wypadku wyborów badań opinii publicznej. Mając je - źle je jednak odczytywała lub z niedowierzaniem zignorowała.
Komitet Obywatelski zaś badań nie miał - działał instynktownie i intuicyjnie, ale i skutecznie.