Zachęcani do udziału w wyborach Polacy mogą mieć wrażenie, że ich stawka jest nadzwyczajna dla kraju i ich samych. W rzeczywistości polskie wybory do PE są tylko 53-osobowym elementem 720-osobowej ogólnoeuropejskiej układanki, a w kraju mają znaczenie głównie dla wizerunku startujących w nich ugrupowań i samych kandydatów. To ostatnie widać w kampanii aż nadto.
Wybór reprezentacji kraju w parlamencie decydującym o losach niemal całego kontynentu powinien wywoływać debatę na temat jego przyszłości, a nie losów poszczególnych krajów. W trwającej już kampanii tak jednak nie jest, bo niemal wszystko dawno już podporządkowaliśmy interesom poszczególnych partii. Zgadzam się z opinią prof. Marka Migalskiego o tym, że wynik wyborów będzie miał nikły wpływ na życie Polaków. Mimo jej ujęcia w dość skrajny sposób (profesor konsekwentnie pisze wręcz, że ten wpływ będzie żaden) nie da się zaprzeczyć, że przebieg kampanii zajmuje dziś głównie najaktywniejszych obserwatorów polityki. Zwykle oznacza to najzagorzalszych zwolenników tej czy innej partii i samych zainteresowanych - ich liderów, członków i kandydatów. Na dodatek nawet nie wszyscy kandydaci mają przekonanie, że warto w nich startować.
Są tacy, dla których mandat europarlamentarzysty jest samoistnym celem, do którego zmierzają. Są też jednak tacy, których kandydowanie odrywa od obranej wcześniej ścieżki kariery, i wreszcie tacy, dla których mandat MEP-a jest polityczną zsyłką na margines polityki krajowej lub godnym zwieńczeniem kariery. Niebagatelne znaczenie ma też, nie ukrywajmy, okazały finansowy wynik zasiadania w Parlamencie Europejskim, z którego ostatnio kpiłem;
Ponieważ dobiega końca ujawnianie list kandydatów w wyborach 9 czerwca, można już dostrzec zjawisko dość zaskakujące - mimo opłacalności wyraźnie nie wszyscy kandydaci zamierzają się o mandat do PE bić.
Nie jest wielką tajemnicą, że część kandydatów o swoim starcie nie tyle zdecydowała, co się dowiedziała. W zdyscyplinowanych szeregach partii opisują to oświadczenia "jestem do dyspozycji", "partii/prezesowi/premierowi się nie odmawia", ""jestem gotów podjąć to wyzwanie" itp. Nie ma w tych słowach entuzjazmu, i trudno się niektórym dziwić.
Specyfika wyborów europejskich skłania liderów do wystawiania w nich politycznych celebrytów - osób znanych i identyfikowanych przez wyborców w skali kraju lub lokalnie - to zwiększa szanse każdej z list.
Brak entuzjazmu kandydatów można jednak zrozumieć, biorąc pod uwagę same wymagania stawiane przez funkcję eurodeputowanego. Można nie być pewnym swoich kompetencji językowych. Można nie znać dość zawiłych procedur PE i nie chcieć ich poznawać. Można swoją karierę polityczną wiązać z określonym regionem albo dziedziną działania.
Można wreszcie nie chcieć odrywać się od polityki krajowej, co dla części działaczy oznacza utratę cennych wpływów w "partyjnych dołach". Można obawiać się przegranej w wyborach, co wpływy kandydata w tych dołach wyraźnie osłabi. Można też po prostu nie chcieć zmieniać - z powodu częstych wyjazdów - środowiska i trybu życia, spędzać go w podróży i na walizkach.
Nie jest moją intencją budzenie współczucia dla zagubionych w gmachach Parlamentu Europejskiego nieszczęśników, nieznających języków prowincjonalnych działaczy, których wstawiono na listy kandydatów za zasługi, a zrządzeniem losu wybory wygrali. Jeśli tam trafią, to nie bez własnej woli.
Wabikiem jest dla nich zapewne albo chęć zakończenia kariery i przytulanie. Nie ich samych, ale przez nich - kilkudziesięciu tysięcy złotych co miesiąc.
I ich zagubienie i satysfakcja opłacane będą jednak ze środków publicznych, a publika nie powinna się tego wstydzić. Oby nie musiała.