To był najdłuższy podziemny strajk w powojennej historii polskiego górnictwa. Dzień po rozpoczęciu stanu wojennego, 14 grudnia 1981 r. swój protest rozpoczęli górnicy z kopalni "Piast" w Bieruniu. Na powierzchnię wyjechali równo dwa tygodnie później. "To był odruch. Wiedzieliśmy, że tak było trzeba" - wspomina 30 lat później Wojciech Wikarek, jeden z uczestników protestu. Stefan Czardybon, który także strajkował, dodaje: "Od 13 do 28 grudnia w kopalni "Piast", 650 metrów pod ziemią była wolna Polska. Wszędzie było zajęte, a tam była Polska wolna i myśmy tam żyli."
Strajk zaczął się ponad 600 metrów pod ziemią. Górnicy domagali się wypuszczenia swoich kilku kolegów zatrzymanych przez milicję oraz zniesienia stanu wojennego. Kiedy kopalniane szyby zostały zablokowane, część załogi schodziła po drabinach i przyłączała się do strajkujących. W sumie w strajku brało udział około dwóch tysięcy górników. Przez dwa tygodnie przebywali w różnych rejonach kopalni.
Stefan Czardybon: Jak ktoś spał, to miał przy sobie kilof, albo jakąś "brechę". Baliśmy się, żeby milicja nie zjechała na dół. I był taki jeden dzień, który był najgorszym dniem w moim życiu. Myśmy spali, gdy coś w szybie tak trzasnęło! Zgasło światło. Myśmy się tak wystraszyli, bo myśleliśmy, że ktoś na dół zjechał, że jakiś gaz puścili, czy nastąpił wybuch. A okazało się, że to kabel w szybie strzelił, pękł ten kabel, był ogromny huk i nie było światła. Ale za 5 minut było już wszystko w porządku. To było najgorsze, co mogło nas spotkać - strach.
Krystyna Kozioł mieszkała niedaleko kopalni. Jej mąż, który też pracował w "Piaście", rok wcześniej zginął w wypadku. Gdy tylko zaczął się strajk, w jej mieszkaniu powstała specjalna kuchnia, w której gotowano jedzenie dla części górników. Po latach z panią Krystyną rozmawiał reporter RMF FM Marcin Buczek.
Marcin Buczek: Co pani gotowała? Najprostsze rzeczy?
Krystyna Kozioł: Gotowałyśmy z koleżanką, z Haliną Piórkowską zupy treściwe - najpierw z własnych produktów, później sąsiedzi donosili. Nie było wtedy nic w sklepach, były kartki na żywność. To gotowałyśmy kapuśniak z wkładką, zupę grochową, bigos. W jednym dniu był na przykład rosół, bo sobie zażyczyli. To pojechałam po koguta do mojej mamy, do Imielina. Zabiłyśmy go. Był stan wojenny, godzina milicyjna, więc musiałam zdążyć. Nagotowałam tego rosołu - dostali. Zażyczyli sobie naleśniki na przykład. Tak samo myśmy smażyły, ale to było tylko dla pewnej grupy. Kuchenka była bardzo malutka, ale myśmy temu podołały.
Też było nerwowo na górze, prawda?
Nerwowo było na górze! Sam ten czołg, który stał tu niedaleko. I sama ta atmosfera była...
Pani przychodziła tu, przed bramę?
Przychodziłam też i jak wyjechali z dołu 28 grudnia byłam na Cechowni. Byłam bardzo ciekawa, jak wyglądają. Po prostu byli brudni i taki specyficzny zapach od nich szedł. Najważniejsze było to właśnie, że każdy górnik przyszedł pod ołtarz świętej Barbary, uklęknął i się przeżegnał.
Dla pani ten strajk kiedy się skończył?
Ten strajk się dla mnie skończył, jak wszyscy wyjechali i wszyscy przyszli do mojego mieszkania. Rozmawialiśmy do samego rana, ale przy latarce, bo nie wolno było tak świecić jeszcze.
Syn Krystyny Kozioł - Ireneusz - w 1981 roku miał pięć lat. Razem z innymi nosił górnikom jedzenie.
Ireneusz Kozioł: Nie wiedzieliśmy, bo byliśmy dziećmi, czemu górnicy są na dole, co się dzieje. Dopiero jedna z mam i pani Halina Piórkowska wytłumaczyły nam, po co oni tam zjechali, dlaczego. Dopiero jak zobaczyliśmy milicję i ten strach w oczach tych ludzi, to... I pamiętam koszyki, bo żeśmy pakowali. Kazali nam rodzice spać do godziny 10, a myśmy się bardzo cieszyli, bo pakowaliśmy naleśniki do 4 rano, w sreberka i nasze tam rysunki. Rysowaliśmy rysunki, że was kochamy i w tych papierkach te naleśniki szły na dół. To żeśmy spacerowali z koszyczkami, razem z tymi górnikami, co wynosili z mieszkania te bardzo duże termosy. Byliśmy dumni, że możemy coś zrobić, chociaż nie wiedzieliśmy do końca, po co tam idziemy.
Nosiliście jedzenie do kopalni?
Nosiliśmy jedzenie i nie tylko... Ja pamiętam, miałem wiaderko, w wiaderku były papierosy.
W takim małym, dziecinnym?
Małym, dziecinnym. Były tam papierosy. Pamiętam, że były to "Popularne" i "Klubowe". Były zasypane piaskiem, a u góry miałem łopatkę i grabki. Przyszliśmy na kopalnię, panowie wzięli te termosy i jeden pan wziął właśnie to wiaderko z papierosami. Oddał mi puste. U nas w domu było bardzo wielu ludzi. Przewijały się żony tych strajkujących, którzy byli na dole. Ludzie przynosili listy, kartki. Mama z panią Halina dzieliły co, do kogo ma iść, jak i gdzie. No i pamiętam te zamówienia, że dzisiaj grochówka. No, ale najbardziej w pamięci utkwiły mi naleśniki. Bo żeśmy, naprawdę, chyba do 4 rano smarowali je dżemem i serem, pakowaliśmy je w te sreberka i papierki, te nasze rysunki.
Pięcioletnie dzieci...
Pięcioletnie dzieci. Jeszcze wracając do tych papierosów w wiaderku, to bardzo się bałem, bo tu - pamiętam - koło stołówki szło trzech milicjantów z psem i tak dziwnie na mnie patrzyli. W oczach miałem to, że oni wiedzą, co ja tam mam. No, myślę, że w sumie jakoś pomogłem.
Przez dwa tygodnie górnicy radzili sobie, jak mogli. Myli się pod hydrantami. Mieli prąd, więc mogli gotować wodę na herbatę, korzystając z grzałek zrobionych z żyletek. Wyznaczyli miejsca, które spełniały rolę prowizorycznych ubikacji. Papierosy palili też tylko w określonych rejonach. Zawsze chodzili parami - ze względów bezpieczeństwa i po to, aby wyłapywać ewentualnych donosicieli. Zorganizowali nawet podziemny kabaret. Na Wigilię pod ziemię zjechał do nich także biskup. I przede wszystkim pilnowali kopalni. Chodziło o bezpieczeństwo. Po latach odnalazły się dokumenty świadczące o tym, że władze planowały akcję pacyfikacyjną kopalni.
Wojciech Wikarek: Górnicy bardzo szybko - że tak powiem - przystosowali się do warunków. Zresztą to jest miejsce naszej pracy, więc my wszystko znamy dokładnie. Wiemy, gdzie się poruszać. Jeżeli chodzi o higienę, to wręcz każdy każdego pilnował. To znaczy jak komuś śmierdziały onuce, no to wyganiali go wręcz. Dostawał kopa w tyłek - idź się wyprać pod hydrant! I się kąpało, pod zimną wodą, pod hydrantem. Myśmy cały czas się trzymali w małej grupie, w związku z tym nam było łatwiej o wszystko. Bo były grupy, w których było po kilkuset górników, to tam było gorzej. Nie każdy człowiek, że tak powiem, czuje potrzebę zadbania o własną higienę. Natomiast u nas była dyscyplina w tej kwestii.
Też po to, żeby przetrwać?
Wojciech Wikarek: Dokładnie! Myśmy siedzieli w jasnym miejscu, myśmy mieli dostęp do prądu 220 V, na żyletkach gotowaliśmy sobie herbatę. Wiadomo, ciepłe też trzeba pić. I tak się nam udawało tam normalnie przetrwać.
Stefan Czardybon: Tam była wolna Polska. Myśmy byli przez te 14 dni w wolnej Polsce. Tam każdy palił, chociaż na kopalni był zakaz palenia. Ale tam każdy palił i wiedział, że jak papieros wypali, to do wody niedopałek trzeba dać. Jeden z drugim dbał o bezpieczeństwo. Jeszcze była taka sytuacja, że nie było wolno samemu chodzić, ze względu na bezpieczeństwo i ze względu na to, żeby ktoś tam nie zadzwonił. Bo były przypadki, że ktoś z dołu dzwonił do góry i coś tam nadawał, skarżył, co my tam na dole robimy. A szyby były zablokowane. Myśmy decydowali, kto ma na dół zjeżdżać. Musiał wcześniej podać imię i nazwisko, kto chciał zjechać. Jak jechała na dół klatka, to myśmy mieli w gotowości węże przeciwpożarowe, gaśnice. Myśmy się bali, że ktoś tam może zjechać. I byliśmy przygotowani.
Wojciech Wikarek: Jeżeli ktoś chciał wyjechać na górę, to wtedy automatycznie musi zjechać druga klatka w dół, więc to było zagrożenie, że ktoś w tej klatce może być.
Byliście zawsze przygotowani na taki zjazd?
Wojciech Wikarek: Zawsze, zawsze. Nie miałby szans, ten, kto by zjechał. W każdej armatce wodnej - ciśnienie 17 atmosfer. Węże strażackie podłączone do hydrantów i w ten sposób... Oprócz tego była duża grupa ludzi.
Stefan Czardybon: Każdy wiedział, co ma robić. Był porządek. Ten idzie do wydawania żywności, ten idzie ciąć papierosy, bo te papierosy były na metry. Schodziły na dół całymi workami. Trzeba było je ciąć na kawałki. To były takie odpady z fabryki.
Wojciech Wikarek: Można powiedzieć, że górnik zawsze słynął z dobrego humoru, zawsze miał poczucie humoru. To też tam można było odczuć na dole. Bez dowcipów, bez tego, że pracownicy łączności podłączyli nam GTL, czyli urządzenia głośnomówiące, nazywane przez nas "świńskie ucha", to... Przez te głośniki prowadziliśmy różne kabarety, było dużo śmiechu. Zapominaliśmy o tym czasie, po prostu szybciej mijał czas i było wesoło na dole. Oprócz tego były modlitwy, oczywiście. Był czas na modlitwę, był czas na rozrywkę, ale był tez czas żeby pilnować kopalni.
Z upływem czasu część załogi zaczęła wyjeżdżać na powierzchnię. W ostatnim dniu protestu pod ziemią było około tysiąca górników. Dzień przed wigilią wprowadzono całkowity zakaz dostarczania protestującym jedzenia.
Wojciech Wikarek: Ale nie tylko "odcięcie" od jedzenia wpłynęło na zakończenie akcji. Świat dowiedział się wtedy o naszym proteście, usłyszał o "Piaście", swoje zadanie spełniliśmy. Ale baliśmy się tego, co czeka nas na powierzchni.
Milicja nie zatrzymywała jednak górników zaraz po opuszczeniu kopalni. Represje i zatrzymania zaczęły się później.
Przywódcy podziemnego strajku stanęli przed sądem wojskowym. O kierowanie protestem oskarżono 8 osób. W maju 1982 r. sąd uniewinnił ich jednak i zwolnił z aresztu. Ale poza sądowym budynkiem ponownie zostali zatrzymani.
"Niczego nie żałuję. A najważniejsze, że nie polała się krew - tak jak na kopalni "Wujek"- i że przed bramą "Piasta" nie trzeba było stawiać krzyży" - podsumowuje Wojciech Wikarek.